środa, 29 stycznia 2020

„Zabiłam pająka” – Pindaya, Mjanma




Dawno, dawno temu w jaskiniach gór wznoszących się nad jeziorem Pone Taloke żył nadnaturalnej wielkości pająk. Okoliczna ludność była zobowiązana co jakiś czas oddawać okrutnemu pajęczakowi piękną dziewczynę. Więził już siedem księżniczek, gdy do spełnienia tej powinności została wezwana szlachetnie urodzona Kummabhaya. Odważne dziewczę nie chciało się poddać niewoli i strzałą z łuku zgładziło potwora. O swoim wyczynie dziewczyna powiedziała: pinguja, co znaczy: „zabiłam pająka”. To słowo stało się nazwą regionu i samych jaskiń, przyjmując z biegiem czasu formę: Pindaya,

To jedna z wersji legendy, która jednak milczy, jakie były dalsze losy szlachcianki i uwolnionych księżniczek. 

Jaskinie Pindaya znajdują się w odległości pięćdziesięciu kilometrów na północ od założonego przez Brytyjczyków miasta Kalaw, w którym się zatrzymuję. Do Pindayi dojeżdżam moto-taxi, czyli motocyklem.

Stojący przed wejściem do jaskiń gigantyczny stalowy pająk i dziewczyna mierząca do niego z łuku zabierają przybyłych w świat dawnych mitów.

 













Mity mitami, dzisiaj jednak jaskinie Pindaya to nie tyle obiekt turystyczny, ile miejsce kultu, cel pielgrzymek wyznawców buddyzmu i nie tylko.
Początki niewielkiej świątyni na szczycie stu trzydziestu schodów sięgają dziewięciu wieków wstecz. Ta świątynka to właściwie wejście do wapiennych jaskiń sięgających stu dwudziestu metrów do wnętrza góry. Do tych grot wierni przynosili figury Buddy. Od XVI wieku, chociaż najwięcej posągów pochodzi z przełomu XVIII i XIX wieku. Według niedawno przeprowadzonej inwentaryzacji jest ich dokładnie 8094. Wszelkich możliwych kształtów, wielkości i materiałów. Z marmuru, drewna tekowego, betonu, gipsu, cegły, kości słoniowej, alabastru… W przypadku figur Buddy siedzącego zdecydowana większość to wyobrażenia Buddy w geście dotknięcia ziemi/wezwania ziemi na świadka – palce prawej dłoni, spoczywającej na prawym kolanie, dotykają podstawy wizerunku, symbolicznie ziemi. 















Zagłębiam się w gąszcz figur ustawionych w wydrążonych przez czas i wodę grotach, przejściach, tunelach. Gdyby nie była miejscem kultu, i tak byłaby odwiedzana – ze względu na nacieki jaskiniowe: stalaktyty, stalagmity… Niektóre zostały nazwane – jak ten – na kształt słonia. Nisza, w której figury ustawione są bardzo blisko siebie, tworząc wąskie chodniki, oznaczono napisem: „labirynt”. Niektóre figury są przykryte szatami z materiału ozdobionego cekinami. Każda opatrzona jest tabliczką z nazwiskiem donatora, może też intencją, bo niektóre napisy są dość długie. Ofiarowanie figury do jaskini Pindaja to jedna z fundamentalnych praktyk wyznawców buddyzmu w Mjanmie, traktowana na równi z ufundowaniem, lub raczej współfinansowaniem, pagody. Jeżeli ktoś nie może sam przynieść figury do jaskiń, są tacy, którzy, za opłatą oczywiście, pomogą spełnić ten religijny obowiązek.















W jednej z większych grot figur jest trochę mniej – to rodzaj sali modlitewnej. W innej cały rząd Buddów, ręce każdego w innym geście. Poniżej objaśnienie, jaka to mudra. Chodząc obrzeżem niewysokiego, okrągłego postumentu, wierni wypełniają jeden z rytuałów modlitewnych buddyzmu. Przed niewielką dziurą w skale widnieje napis: koniec jaskini. 


Wracam do wejścia, wychodzę na zewnątrz, kilkadziesiąt metrów dalej nieco płytsza pieczara z dwunastometrowej wielkości figurą siedzącego Buddy. Tutaj palce jego prawej dłoni opierają się o grzbiet niewielkiego słonia – to inna wersja gestu dotknięcia ziemi. Oczywiście nie brak i mniejszych figur, kapliczek, pagód. Nawiedzających tę część świątyni jest niewielu. 



Wiem, że na szczycie góry jest jeszcze jedna jaskinia, z Buddą leżącym. Co prawda to trochę daleko, nie wiem, czy zdążyłabym na 14:00, na którą umówiłam się z moim panem motocyklistą, ale kusi mnie, żeby spróbować. Nie mogę jednak znaleźć przejścia. Wygląda na to, że ta trzecia nie jest połączona z kompleksem, w którym jestem. A może ścieżka zaczyna się za którąś z zamkniętych bramek. Czuję się usprawiedliwiona, że jej nie znajduję.

Jeszcze ostatni rzut oka na okolicę, na jezioro Pone Taloke, na las pagód w świątyni u stóp góry. Odjeżdżamy. W pewnej odległości zatrzymujemy się, abym mogła z tej perspektywy zrobić zdjęcie pasma górskiego z wejściami do jaskiń.














 











 






 







czwartek, 23 stycznia 2020

Kantaka Cetija i antyczny szpital. Mihintale, Sri Lanka



Do Mihintale przyjechałam aby poznać historię spotkania króla Dewampija (Devanampiya) Tissa (307–267 p.n.e.) z Mahindą, pierwszym buddyjskim misjonarzem na wyspie – post o ich spotkaniu: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/01/gdyby-nie-mahinda-mihintale-sri-lanka.html

Zanim dotrę na miejsce spotkania sprzed wieków, przy schodach prowadzących na szczyt wzgórza mogę zobaczyć dwa niezwykle interesujące obiekty z czasów dawno minionych.
U stóp Wzgórza Mahindy rozciągają się ruiny szpitala z III wieku p.n.e. Najstarsze szpitale w Europie zakładano dopiero cztery wieki później. Zrekonstruowane fundamenty i resztki kolumn nie bardzo pobudzają moją wyobraźnię, ale kamienne wanny już tak. Takie wanny drążono w jednym bloku kamienia z otworem w kształcie postaci ludzkiej. Oj, ciasno było temu kurowanemu delikwentowi, chociaż uzasadnienie takiego kształtu kamiennej dłubanki jest racjonalne – chodziło o to, aby nie zużywać zbyt wielu drogich ziołowych olejków, którymi leczono pacjenta.















Gdzieś w połowie wysokości, skręcam na schody wiodące w bok od głównego ciągu stopni. Prowadzą do jednego z najstarszych zabytków religijnych na wyspie, do dagoby Kantaka (Kantaka Cetija) z II wieku p.n.e. Odkopanej z niebytu w 1934 roku. Teraz to właściwie dwunastometrowej wysokości sterta cegieł, która kiedyś była trzydziestometrową kopułą wspartą na trzystopniowej podstawie. Przy tej podstawie zachowały się wahalkady (frontony/ganki/ołtarze) zwrócone na cztery strony świata, ozdobione bogato rzeźbionymi kolumnami i fryzami. Te elementy architektoniczne budowane były jako miejsce składania ofiar, ale też – a może przede wszystkim – jako elementy konstrukcyjne równoważące napięcia budowli. W najlepszym stanie zachował się fronton wschodni. Zwierzęta, rośliny, nagi, karły – kamienni strażnicy tej świątyni – świadczą o mistrzostwie rzeźbiarzy sprzed wieków. Dostrzegam również ślady polichromii.
















Po sanktuarium oprowadza mnie człowiek grabiący opadłe liście, samozwańczy cicerone – w odróżnieniu od wielu podobnych nie jest zbyt nachalny, więc daję się prowadzić do miejsc, do których – według niego – sama bym nie trafiła, i pokazywać detale, których sama bym nie wypatrzyła. Pokazuje mi również jaskinie, w których od III wieku p.n.e., zanim jeszcze powstała Kantaka, mieszkali mnisi, kontemplując nauki Buddy. Zachowały się inskrypcje oraz wykuta w nawisie skalnym rynna odprowadzająca wodę deszczową – jedyne udogodnienie w tym naturalnym eremie.