…myślami często wracam
do moich dwukrotnych podróży do tego kraju, na ten kontynent. Wspominam zwierzęta,
które tam widziałam. Nie w zoo, ale w naturze. Wspominam wycieczkę na Wyspę Kangura,
o tragicznej sytuacji której wysłuchałam niedawno relację kogoś, kto jest tam, na miejscu.
Wyspa Kangura. Trochę
ponad sto kilometrów na południowy wschód od Adelajdy. Sama wyspa ma długość stu
czterdziestu pięciu kilometrów. Wydzielono na niej kilka parków narodowych i
rezerwatów.
Wykupiłam
wycieczkę dwudniową, grupa nie jest duża, siedem osób, na miejscu czeka na nas
jeszcze pięć innych, które wykupiły wycieczkę trzydniową. Dwa dni to niewiele,
ale spędzamy je bardzo intensywnie. Na wstępie zostajemy zaproszeni do… sklepu
z miodem. Bo właśnie tutaj produkuje się najlepsze miody w Australii. Nasza
grupka nie przysporzyła właścicielowi sklepu zbyt dużego utargu, chyba liczył
na więcej!
Kangurów tutaj
rzeczywiście więcej, niż widziałam wcześniej, szkoda tylko, że równie wiele
martwych na poboczach drogi. I nasz kierowca dwukrotnie, niemal cudem, unika
zderzenia ze zwierzakami wyskakującymi nagle z krzaków.
Niezwykłe
Skały (Remarkable Rocks) to unikalne formacje na południowym brzegu
wyspy. Z aparatami fotograficznymi w dłoniach błądzimy wśród wielkich głazów o
niesamowitych kształtach, szukając najbardziej efektownego ujęcia. Czuję się
jak w galerii pod gołym niebem, w której odbywa się właśnie wernisaż
abstrakcyjnego rzeźbiarstwa. Wrażenia robią nie tylko formy, ale i kolory.
Szare kamulce pokryte nierównomiernie ceglanym nalotem błyszczą w ostrym słońcu
ożywiającym tę martwą naturę.
W otoczeniu Łuku
Admirałów martwa natura ożywa dzięki niezliczonej ilości fok niby wylegujących
się w promieniu słońca, ale równocześnie będących w ciągłym ruchu. Obserwując
je spod wielkiej skalnej arkady, tak sobie myślę, że oglądanie zwierząt wciąga
jak narkotyk. Za każdym razem trudno takie miejsca opuszczać. Nie czuje się
zmęczenia ani chłodu. Tylko pan przewodnik musi się trochę napracować, żeby nas
doprowadzić do samochodu.
Fok na wyspie
jest więcej. Odwiedzamy jeszcze jedną ich kolonię, tym razem w innej scenerii,
na plaży rozciągającej się wzdłuż Zatoki Fok. No bo i jak ma się nazywać
miejsce, gdzie królują?
I tylko „żal
serce ściska”, kiedy w znajdującym się na skraju plaży centrum informacyjnym,
oglądając wystawę poświęconą ochronie tych zwierząt, widzimy jak wiele człowiek
robi, aby zniszczyć to, co go otacza. Niby to wszystko wiemy, ale wystawa jest
bardzo sugestywna. W obrazowy sposób pokazuje, jak plastikowe worki, kawałki
sieci, sznurki, druty, nie mówiąc o butelkach, powodują śmierć tysięcy
zwierząt. Jest i akcent optymistyczny, mówiący, jak wielką wolę życia mają
zwierzęta. Naukowcy obserwowali jedną z fok, potwornie poranioną, która po dwóch
latach doszła do siebie, mimo że nie dawano jej szans na przeżycie.
Pokonujemy wydmy
Małej Sahary, kto chce, może zjechać na desce. Preferowana jest inna technika
niż ta, którą poznałam w Nowej Zelandii. (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/06/dziewiecdziesieciomilowa-plaza-nowa.html).
Tutaj pan
przewodnik pokazuje, jak zjeżdżać na stojąco. Niektórym się to nawet udaje –
zjeżdżają bez przewrotki. Tym razem tylko sobie popatrzę.
Jest już ciemno,
kiedy idziemy na spotkanie z pingwinami. Tak, tak, tymi samymi, z którymi już
zawarłam znajomość kilka dni temu. Podglądamy je tutaj w innej scenerii niż na
Phillip Island. Nie jest to widowisko tak spektakularne, ale tym lepiej. Nie
zasiadamy na trybunach, ale po ciemku wędrujemy drogą prowadzącą przez teren,
gdzie mieszkają. A one nie zwracając na nas uwagi, robią to co zawsze. Po
prostu żyją.
I kiedy
wydawałoby się, że już nic nowego nie zobaczę, uwagę moją przykuwają oryginalne
Grass Tree (drzewo trawiaste, żółtak), których wcześniej nie spotkałam. Ich
korony, niczym bujne kępy traw, wyrastają z czarnego, jakby spalonego pnia.
Niektóre z nich mogą mieć nawet i dwieście lat! Piękne!
Kiedy przed
przyjazdem tutaj studiowałam mapę i widziałam wyspę poprzecinaną siatką dróg
czy ulic, spodziewałam się, że jest ona bardzo zurbanizowana. Okazało się
jednak, że w rzeczywistości zachowała wiele naturalnego uroku. Całymi
kilometrami jechaliśmy drogami wśród buszu.
Nasza wyprawa
zbliża się do końca. Osoby, które przybyły dzień wcześniej, wykupując wycieczkę
trzydniową, nie są zbyt zadowolone. Żałują, że też nie wybrały się na wycieczkę
dwudniową. Okazało się, że w pierwszym dniu właściwie nic nie zwiedziły,
czekając na nas, uczestników wycieczki dwudniowej.
Na wyspę
wjechaliśmy regularnie kursującym promem. W drodze powrotnej przewodnik, w
atmosferze konspiracji, wiedzie nas do niewielkiej łajby zacumowanej przy
prowizorycznej przystani. Z daleka pachnie to jakąś kombinacją, żartujemy, że
to nic innego tylko contraband,
chociaż w głębi duszy nie jest nam do śmiechu.
To jeszcze jeden
kwiatek do opowieści „dlaczego nie lubię biur podróży”. Niestety od czasu do
czasu muszę z ich usług korzystać.
Oby nie zostały nam tylko pomniki. Te widziałam w Thredbo, u stóp Góry Kościuszki. |
W pamięci pozostaną Ci piękne wspomnienia z miejsc odwiedzanych i ze spotkań z tymi niesamowitymi zwierzakami. Miejsce już nie będzie takie same, a i wielu zwierząt też już pewnie nie ma...
OdpowiedzUsuńTeż ubolewam nad tym, co przeżywają. Pozostaje nam tylko wierzyć w siłę natury do odrodzenia.
Usuń