sobota, 11 czerwca 2016

Dziewięćdziesięciomilowa Plaża – Nowa Zelandia, Wyspa Północna


Tym razem autobus jest pełen turystów. Najpierw zatrzymujemy się na chwilę przy wodospadzie Hururu, dla mnie mała powtórka z przedwczorajszej tu wizyty, potem zdążamy prosto na „Dziewięćdziesięciomilową Plażę”, bo taką nazwę nosi zachodni brzeg północnej części Wyspy Północnej, czyli półwyspu Aupori. W rzeczywistości długość plaży to jedynie około sześćdziesiąt mil, a kilometrów jest ponad dziewięćdziesiąt, ale… trzydzieści kilometrów mniej czy więcej… co za różnica.


Plaża w roli autostrady. Tego też jeszcze nie przerabiałam. Ruch co prawda nieporównywalny z tym chociażby na A4, ale jednak trochę samochodów nas mija. Jedziemy po stwardniałym piachu naniesionym przez wiatr i prądy oceaniczne, a właściwie morskie, z Morza Tasmana. Od czasu do czasu pokonujemy spływające z wnętrza lądu strumyki, rozlewające się po plaży szerokim, ale nie głębokim korytem. Są to też jedyne „drogi”, którymi można dostać się na dziewięćdziesięciomilową plażę. Pan kierowca co chwilę zachęca nas do podchodzenia do przodu autobusu, aby przez przednią szybę zrobić zdjęcie plaży „w całej okazałości”, a raczej w całej szerokości, stąd widocznej najlepiej. Niestety z nieba ciapie.















Kiedy jednak zatrzymujemy się na krótki postój na pokrytym wulkanicznymi skałami niewielkim przylądku, już nie pada. Przylądek nazywa się nie wiadomo dlaczego The Bluff (urwisty cypel, urwisko, stromizna) – żadnego urwiska nie widzę, skały też niewysokie. 















Chwilowe załamanie pogody odwdzięcza nam się przepiękną tęczą opierającą się jednym ramieniem na plaży, a drugim sięgającym w głębiny wzburzonego morza. Szukam w pamięci… nie, chyba nigdy jeszcze nie widziałam tęczy w całej okazałości, tak jak mogę ją oglądać w tej chwili. Trzeba mi było przyjechać do Nowej Zelandii, żeby taką tęczę zobaczyć! Szkoda, że nie mieści się w obiektywie aparatu...


Następne dwadzieścia kilometrów i kolejny postój, nad strumieniem Paki, u stóp olbrzymich wydm. Ta przerwa ma być dłuższa, wymagająca czynnego uczestnictwa w eskapadzie. Pan kierowca otwiera luki autobusu wypełnione deskami sandbordowymi, na których mamy sobie pozjeżdżać z wydm.


No to sobie pooglądam, na sporty ekstremalne to ja się namówić nie dam! Żadnych ekscesów!

Czy aby na pewno?!

Kiedy widzę, jak większość moich współtowarzyszy opuszcza autokar na bosaka (pan kierowca zapowiedział, że należy zdjąć buty, bo lepiej się zjeżdża bez), wbrew sobie też buty zdejmuję, biorę dechę i targam ją na szczyt diuny.

Sama siebie nie poznaję, co też we mnie wstąpiło!

Na szczycie wydmy pan udziela krótkiego instruktażu, jak należy się na desce położyć – zjeżdża się, leżąc na brzuchu, aczkolwiek są też inne techniki, ale pan preferuje tę właśnie. Ale trzeba wiedzieć, gdzie ma być punkt ciężkości, w którym momencie wykorzystać palce nóg do hamowania etc., dlatego instruktaż pana jest bardzo cenny. W końcu zaczynają się zjazdy. Okazuje się, że wcale nie jest to takie łatwe, mało komu udaje się zjechać prosto, niektórzy kończą w połowie wysokości wydmy, niektórym udaje się nawet spaść z deski (!), o krzykach przestrachu nie wspominając. Ani o śmiechu…

Mimo początkowego zapału mam coraz więcej wątpliwości…

Zjeżdżam jako ostatnia, wbijając palce… żeby tam palce, prawie pół stopy, w piach, już od samego początku zjazdu. Pan coś krzyczy, chyba, żebym jeszcze nie hamowała, ale nie mam czasu ani na słuchanie, ani na myślenie, dla mnie to i tak co najmniej trzy razy za szybko… Krzyczę nie ciszej niż inni, ale udaje mi się zjechać prosto, prawie nad brzeg strumyka. I nawet nie spadam z deski!

Teraz popis daje nasz pan kierowca, przecież jakoś musi wrócić ze szczytu diuny do autobusu. Jego zjazd kończy się pięknym ślizgiem… po powierzchni strumyka, ani jedna kropla wody nie zmoczyła naszego mistrza, widać lata praktyki…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz