czwartek, 23 kwietnia 2020

Muzeum Miniaturowych Książek. Baku, Azerbejdżan




Wizytę w Mieście Wewnętrznym (İçəri Şəhərstarówka w Baku) kończę w Muzeum Miniaturowych Książek, jedynym muzeum tego rodzaju na świecie działającym od 2002 roku. W 2015 roku muzeum zostało wpisane na listę rekordów Guinnessa jako największa prywatna kolekcja miniaturowych książek na świecie[1].















Miniaturowe książki to takie, których wymiary nie przekraczają 75 na 75 milimetrów. I takie właśnie książeczki zaczęła, jakieś 35 lat temu, kolekcjonować Zarifa Salakhowa, siostra Tahira Salakhowa, pisarza i rysownika.

Obecnie w muzeum o powierzchni 145 metrów kwadratowych w 37 gablotach eksponowane jest 5500 książek z 76 krajów. Kolekcja zawiera rękopisy, miniatury książek o tradycyjnej formie, ale też dzieła w postaci składanek i taśm nawijanych na szpule.

Wiele książek ma ponad 100 lat, a najstarsza miniatura pochodzi z 1672 roku – jest to Koran opublikowany w Arabii Saudyjskiej.
Jestem pod wrażeniem dokładności, z jaką zbiór został usystematyzowany na 15 działów. Na przykład: Dzieci, Kraje bałtyckie, Literatura rosyjska, Autorzy azerbejdżańscy, Prezydenci czy też działy poświęcone różnym językom. Chyba najbogatszym działem jest ten poświęcony Puszkinowi – zawiera 320 książek z jego dziełami oraz o nim i o jego pracach.
Najmniejsza z książek ma wymiary 2 na 2 milimetry i jest wyeksponowana wraz z lupką do jej czytania. Oczywiście są też książki w języku polskim i nie ma chyba działu, w którym bym polskiej miniaturki nie widziała.
Kolekcja stale się powiększa i muzeum otwiera oddziały w innych miastach Azerbejdżanu, a także organizuje wystawy czasowe w różnych miastach świata.


Opuszczam muzeum z żalem, zastanawiając się, jak różna może być ocena tego samego obiektu przez różne osoby. W jednym z przewodników dowiedziałam się, że muzeum jest „umiarkowanie interesujące”. Cieszę się, że nie przejęłam się tą opinią i jednak do muzeum weszłam – znalazłam je jako bardzo ciekawe, pozwalające na zobaczenie czegoś, z czym na co dzień nie mamy do czynienia. I co jest dowodem, jak bardzo fascynacja jakimś zjawiskiem może zająć człowiekowi całe życie.

Zobacz też:



[1] Wszystkie książeczki znajdują się w gablotach, stad refleksy światła na zdjęciach







































 








środa, 22 kwietnia 2020

Haji Ali Dargah w Mumbaju. Indie



Mauzoleum Hadżiego Alego (Haji Ali Dargah) zainteresowałam się właściwie dzięki lekturze Maximum City. Bombaj [1]. Sugestywny opis spowodował, że było to jedno z pierwszych miejsc, które zwiedziłam w Mumbaju.

Hadżi (Haji) Ali, a właściwie Sayyeda Pir Haji Ali Shah Bukhari, to muzułmański mistyk pochodzący z Buchary. Zajmował się handlem, ale porzucił swoje zajęcie, i swój dobytek, i udał się na pielgrzymkę do Mekki. Był początek XV wieku. Legenda opowiada, że w czasie tej podróży spotkał kobietę z pustym dzbanem w rękach, płaczącą nad oliwą, którą rozlała, gdy potknęła się i upadła. Wiedziała, że mąż jej nie pochwali, gdy wróci do domu bez oliwy i bez pieniędzy. Hadżi Ali wrócił się z kobietą do miejsca, w którym się przewróciła, zrobił palcem otwór w ziemi, a z niego wypłynęła oliwa. Napełniwszy nią dzban, kobieta wróciła do domu. On jednak od tego dnia miał koszmary i poczucie winy, że zranił Matkę Ziemię. Postanowił odpokutować swoją winę, szerząc islam. Podróżował po całym świecie i ostatecznie zamieszkał gdzieś tutaj, w zachodnim Mumbaju, a tysiące wyznawców islamu przychodziło do niego z prośbą o błogosławieństwo. Prosił, aby po śmierci jego doczesne szczątki wyrzucić do oceanu. Tak też uczyniono, ciało jednak nie zatonęło, ale osiadło na skalistej wysepce wystającej z morza. I na tym miejscu, w 1431 roku, zbudowano meczet i niewielkie mauzoleum, w którym znajduje się jego grobowiec, a może tylko cenotaf.

Do meczetu prowadzi ponad półkilometrowej długości grobla. Wzdłuż niej szpaler żebrzących, którzy nie są zbyt nachalni. Nie zawsze można groblą przejść, podczas przypływu jest zalana. Mam szczęście, w tej chwili jest odpływ. Chociaż nie wiem, czy to szczęście – odpływ odsłania nie tylko wulkaniczne skały, lecz także to wszystko, co jest wynikiem aktywności człowieka na tym marnym padole i co nie powinno się było w morzu znaleźć. I co stanowi też pożywkę ptaków krążących nad odsłoniętym dnem oceanu i całym tym tłumem (osiemdziesiąt tysięcy pielgrzymów i turystów tygodniowo) idącym do meczetu lub z niego powracającym.

Dopiero po podejściu bliżej widać, jak bardzo ta licząca sześć wieków świątynia jest zniszczona, mimo że ostatnia renowacja rozpoczęła się w 2008 roku (miała trwać kilka lat, nie wiem jednak, czy już się skończyła, czy może przesunęła w czasie; efektu renowacji nie widzę). Pokrycie elewacji schodzi całymi płatami – niewątpliwie za sprawą wilgoci i słonych wiatrów. Jedynie subtelna inkrustacja kolorowym kamieniem trzyma się dobrze.




Bezpośrednio do kaplicy z grobowcem nie wchodzę – nie odważę się zostawić sandałów na pastwę losu. Jakoś to przeżyję, w końcu to nie „mój” święty, coś tam widzę z zewnątrz, a w tłumie otaczającym nagrobek chyba nie czułabym się dobrze. Zresztą atmosfera tutaj panująca daleka jest od duchowego skupienia, raczej podobna jest piknikowi.

Powoli wracam na brzeg. Tak sobie myślę, jak pięknie musi wyglądać to mauzoleum, kiedy grobla jest zalana, kiedy można go porównać do statku przecinającego fale. Teraz raczej podobna jest osiadłym na wulkanicznym podłożu łodziom, których sporo jest między brzegiem a zabudowaną sześć wieków temu wysepką.


[1] Suketu Mehta, Maximum city. Bombaj, Namas, Poznań 2011