Ten post został
zainspirowany aż dwoma kwietniowymi, podobnymi do siebie „dniami” – Dniem Włókniarza,
który przypada 16 kwietnia oraz Dniem Pracownika Przemysłu Włókienniczego,
Odzieżowego i Skórzanego obchodzonego 20 kwietnia. Nie wnikam kto, dlaczego i
kiedy ustanowił te święta, wybieram z zakamarków pamięci to, co kojarzy się z pojęciem
zasadniczym tych dni – włókiennictwem. Mam bowiem sentyment do tego co
związane jest z nitką, igłą i techniką powstawania wszystkiego od tkanin
począwszy na gotowych produktach kończąc, zatem nie
odpuszczę wizyty w muzeum czy galerii związanej z tą tematyką. A spotykam ich
wiele na podróżniczych ścieżkach, chociaż w większości dotyczą one niektórych
tylko działów włókiennictwa, najczęściej tkactwa (inne działy włókiennictwa to m.in.
przędzalnictwo, dziewiarstwo, roszarnictwo).
Wizyta w tych
muzeach czy galeriach, nie pozwala zapomnieć, że od zarania dziejów człowiek przetwarzał
naturalne włókna – roślinne (bawełna, len, konopie) i zwierzęce (wełna, jedwab).
Że przędzenie, tkanie, szycie, haftowanie, dzierganie było i jest nieodłączną częścią
ludzkiej egzystencji na całym świecie.
To co można
w takich muzeach poświęconych włókiennictwu zobaczyć, to zarówno pamiątki czasów
minionych, niekiedy liczące sobie kilka, a nawet kilkanaście wieków, ale też i dzieła
sztuki. Często prace bezimiennych artystów, tych sprzed stuleci, i tych
współczesnych. Prace użytkowe, ale i te służące upiększaniu naszych wnętrz – myślę
tu o tkaninach artystycznych – tych tkanych i tych wytwarzanych innymi
technikami jak na przykład artystyczne patchworki w Korei Południowej.
Bardzo dawno temu
zwiedziłam muzeum włókiennictwa w Łodzi i była to niewątpliwie jedna z
tych wizyt, które zapamiętałam na długo. Niestety, kiedy niedawno zatrzymałam się
w przejazdem w tym mieście znanym z tradycji włókienniczych, muzeum (Centralne
Muzeum Włókiennictwa w Łodzi) nie mogłam zwiedzić – zmiana ekspozycji.
Świątynia
Nefrytowego Buddy w Szanghaju (Chiny) jest często zaliczana do obiektów must see. Ja jednak wybrałam się do niej
tylko dlatego, że była po drodze do Szanghajskiego Muzeum Włókiennictwa.
A to, jako muzeum związane z tkaninami, i tkaniem, i szyciem, jest moim
prywatnym must see.
Muzeum zostało
otwarte w grudniu 2008 roku. Kamienne szpule nici i metalowa tkanina spływająca
z równie metalowego, przemysłowego krosna – pomniki przed wejściem – mówią, że
dobrze trafiłam. Nie bez przyczyny muzeum powstało właśnie w Szanghaju. Od
wieków wszak miasto było ważnym ośrodkiem produkcji i handlu bawełną. W czasach
dynastii Ming mówiło się, że „tkaninami z Szanghaju można by pokryć cały
świat”. Jak zwykle bywa, muzeum podzielone jest na galerie: przeszłość,
szczególnie zasłużeni, nowoczesna technologia, przyszłość… Największą
przyjemność sprawia mi jednak obejrzenie dwóch wystaw czasowych.
Jedna,
fotograficzna, stanowi dokumentację jakiegoś wydarzenia modowego – zdjęcie
czegoś z natury i zdjęcie tkaniny, której wzór powstał w wyniku transformacji tej
natury przez plastyka. Rzadka okazja podpatrzenia, jak artysta widzi i
przetwarza świat – w ujęciu mikro. Zdumiewające, jakie dzieło tkackie może
powstać z inspiracji liśćmi, płatkami opadłymi z przekwitłej róży, wodospadem,
kawałkiem owocu kiwi, liniami papilarnymi czy… wijącymi się gąsienicami.
Druga to wystawa
poduszek, chociaż tradycyjne poduszki chińskie nie z tkanin powstawały.
Tradycyjna poduszka chińska wykonana jest z porcelany, drewna, kości czy też z
innego materiału. Ma kształt zbliżony do prostopadłościanu z wyprofilowaną,
wygiętą w dół górną powierzchnią. Takie poduszki są malowane, rzeźbione,
inkrustowane, intarsjowane lub zdobione innymi technikami. Obite skórą. Pełne lub
puste w środku. Z ukrytymi wewnątrz schowkami. Składane – przeznaczone do
podróży. A tutaj kilka witryn z poduszkami w kształcie figur ludzkich – w klęku
i w podparciu na przedramieniu. Wygięty kręgosłup tworzy zagłębienie, na którym
spoczywa kark śpiącego.
Museo Textil de Oaxaca (Oaxaca, Meksyk) w
prospektach turystycznych nazywane jest „muzeum sztuki tekstylnej/włókienniczej”.
Sztuką są procesy prowadzące do uzyskania produktu końcowego, których można się
nauczyć. I wtedy jest się rzemieślnikiem, fachowcem w danej dziedzinie.
Szczególnie wielu rzemieślników wytwarzających niewielkie
tkaniny (nie da się ukryć, że najczęściej dla potrzeb turystów) chałupniczym
sposobem, na krosnach przyczepionych w pasie, można zobaczyć w Meksyku.
Bardzo żałowałam, że ograniczenia czasowe w podróży nie
pozwoliły mi wziąć udziału w organizowanym przez to muzeum kilkudniowym kursie tkania tradycyjną metodą, tak
jak tkali Majowie czy Aztekowie – artystą bym nie została, ale rzemieślnikiem…
kto wie.
Do Kambodży przyjechałam z powodu tego co pozostało po Imperium Khmerskim i najwięcej czasu spędzam penetrując ruiny Angkoru. Parafrazując jednak znane przysłowie – nie samymi ruinami, nawet najpiękniejszym i najcenniejszymi, turysta żyje – odwiedzam też Artisans d’Angkor, siedzibę organizacji, której celem jest zachowanie khmerskiego dziedzictwa kulturowego poprzez nauczanie rzemiosła artystycznego. Artisans d’Angkor organizuje też wyjazdy do gospodarstwa jedwabniczego, położonego poza centrum Siem Reap.
Najpierw hodowla
jedwabników. Gąsienice w różnych stadiach rozwoju. Niektóre mieszkają w
drewnianych szopach na palach. Pale zanurzone są w wypełnionych wodą
zagłębieniach. To tak na wszelki wypadek, gdyby wybrały wolność i chciały z
przygotowanych dla nich szop wypełznąć w szeroki świat.
Obserwuję, jak
gąsienice jedwabników pożerają liście morwy. Potem z ich kokonów, zanurzonych w
gorącej wodzie, przędzie się jedwabną nitkę. Jeden kokon daje ok. 1,6 kilometra
nici, a jedwab pozyskiwany z wewnętrznej części kokonu jest lepszej jakości niż
ten z zewnętrznej. Przewodnik pokazuje kolejne etapy produkcji jedwabiu: jego
barwienie, tkanie. I małe muzeum z unikalnymi, powstałymi dawno temu tkaninami.
A na końcu oczywiście sklep – jakżeby inaczej. Jakkolwiek jestem uodporniona na
zakupy w przyfabrycznych sklepach, które zwykle wieńczą trasy zwiedzania, kupuję
niewielki notes z okładką wykonaną z rafii. Wydatki na jedwabne pamiątki
przekraczają nie tylko moje możliwości finansowe, ale przede wszystkim zdrowy
rozsądek.
W The Chojun
Textile & Quilt Art Museum w Seulu (Korea Południowa), zwanym
często muzeum patchworku, dowiaduję się, jakie było miejsce i rola
patchworku w tradycji Koreańczyków od najdawniejszych czasów. Wykonywane lub
zdobione tą techniką stroje nosili zarówno królowie, jak i biedota. Obok
tradycyjnych patchworków koreańskich muzeum eksponuje też przykłady tej
techniki z innych krajów. W gablocie poświęconej lalkom w strojach ludowych widzę
też lalki z Polski.
Muzeum Sztuki w tajwańskim mieście Kaoshiung to kolejny przybytek sztuki który mnie zachwycił. A jedna z wystaw, dotyczących właśnie różnych twarzy tkaniny, sprowokowała mnie do powtórnego przejścia całej trasy.
Do przygotowania
wystawy zaproszono 24 artystów, a liczba ta nie jest przypadkowa. Doba bowiem ma 24 godziny, i coś tam liczba ta znaczy w kalendarzu księżycowo-słonecznym. A skoro tkanina towarzyszy nam całe życie i całą dobę, to liczba 24
jest symbolem powiązania wszechświata z materiałami włókienniczymi! Cóż,
skoro tak chce kurator wystawy…
Nie wgłębiając się w idee, zagłębiam się w przejścia między gablotami i postumentami, na których eksponowane są wytwory wyobraźni 24 artystów, dzieła sztuki określające ich rozumienie formy, faktury i struktury tekstyliów, rozumienie tego, co może powstać z tkanin, dzianin i splotów. I zapominam o całym świecie – jak często mi się zdarza, ponieważ „szmaty” to mój ulubiony przedmiot wystaw.
Gobelin gobelinowi nierówny, ale „Ocean” Lou Jing-weia to majstersztyk. Zastosowanie różnego rodzaju i grubości wątku, pozostawienie niezapełnionych partii osnowy daje niezwykle plastyczny efekt, wręcz słyszę szum fal.
Kilkadziesiąt kolorowych dyń, każda inna, z dzianiny typowej dla rajstop, a właściwie z rajstop, to zdecydowanie przykład artystycznej obsesji.
Kreacja zainspirowana patchworkiem, ponad metrowej średnicy kwiat z koronki klockowej, abstrakcyjny haft maszynowy, zgrzebne płótno zapaćkane farbą w roli nowoczesnej tkaniny dekoracyjnej, kaktusy… Kaktusy i kamienie między nimi zostały zrobione na drutach i na szydełku. I tak sobie myślę, przecież zanim ktoś podjął trud wydziergania formy właściwej naturze, musiał to zobaczyć oczami wyobraźni. Wyszły kaktusy jak żywe. Z karbami, żyłkami, areolami i zawiązkami kwiatów. Pozazdrościć takiej imaginacji! A tutaj… no proszę, wszystkie możliwe potrawy uszyte z materiałów – jak torty, które widziałam dwa dni temu w Tainan.
Prosty kilim, podobny do chodników, jakie nasze babcie robiły z resztek materiału, sprawia, że mam ochotę rzucić dalsze zwiedzanie, wrócić do domu i tkać, tkać, tkać… Wykorzystywać różne materiały (w szerszym niż tekstylia rozumieniu) gromadzone przez lata w nadziei, że kiedyś przyjdzie taki czas, że już na brak czasu narzekać nie będę, a zgromadzone tworzywo ten wolny czas mi zagospodaruje.
To może oglądnę
jeszcze inne wystawy?
Oglądnęłam. Nie mogę sobie jednak odmówić jeszcze ponownego, krótkiego spotkania z 24 artystami, których prace tworzą wystawę „Clues. Art by Textural Combination”. Pani pilnująca – to nieczęsty przypadek, że osoby zatrudnione w salach wystawowych znają języki obce – mówi, że się nie dziwi. Nie tylko ja wróciłam, wystawa cieszy się niezwykłym powodzeniem.
Bardzo dobrze wspominam też wizytę w Muzeum Koreańskiego Ubioru/Stroju Współczesnego w Seulu (Korea Południowa). Ekspozycja o samym procesie wytwarzania tkanin ani odzieży nie mówi, ale muzealna kolekcja ubiorów, mimo że niewielka, daje całkiem niezły przegląd trendów mody ostatnich stu lat. Niektóre z eksponatów to bardziej dzieła sztuki niż ubiory – nie mogę sobie odmówić załączenia zdjęcia.
Każdy kto przybywa do Suzhou (Chiny, ok. 130 kilometrów na zachód od Szanghaju) i wstępuje do kolejnych ogrodów, dowiaduje się środki do ich zakładania pochodziły głównie z produkcji jedwabiu. Szczegóły dotyczące kultury jedwabiu w regionie można poznać w miejscowym Muzeum Jedwabiu, którego architektura,a właściwie struktura zdobiąca fasadę, nawiązująca do jedwabnych nici, szczególnie zwróciła moją uwagę.
Medellín
(Kolumbia).
– Dzisiaj to ikona Medellín.W lesie wieżowców Nishi Shinjuku Skyscrapers (Tokio, Japonia) intryguje ten o obłych kształtach. Ciekawa jest historia jego powstania. Jedynym warunkiem postawionym w konkursie na zaprojektowanie budynku, w którym miały znaleźć siedzibę trzy instytucje edukacyjne (szkoły: medyczna, mody oraz technologii i projektowania specjalistycznego), było to, żeby nie miał kształtu prostokąta. Tak powstał Mode Gakuen Cocoon Tower, lub po prostu Cocoon Tower. Powstał budynek, którego zewnętrzna elewacja z aluminium i ciemnego szkła pokryta diagonalnie ułożoną białą siatką uzasadnia nazwę: Kokon. Architektura budynku, nawiązanie do kokonu, ma też znaczenie symboliczne. Skorupa budynku to kokon, w którym kolejne pokolenia przeistaczają się w piękne motyle w zawodach, których arkana poznają w tym miejscu.
Autorem projektu jest Kenzō Tange, zmarły przed kilku laty japoński architekt, łączący w swoich projektach tradycyjne style architektury japońskiej z modernizmem. W 1987 roku został uhonorowany nagrodą Pritzkera, architektonicznego Nobla (tę samą nagrodę w 2003 roku otrzymał Jørn Utzon, autor projektu opery w Sydney oraz Arata Isozaki [ur. 1931], współtwórca projektu Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie).
Ależ interesujące informacje! Zrobiłaś piękny przegląd tekstylnych wspomnień z podróży. Ta tkanina inspirowana gąsienicami całkiem niezła. A Łódź mam w planach po naszym "uwolnieniu":)))
OdpowiedzUsuńDziękuje za zainteresowanie. Nie mogłam przeboleć, że było nieczynne.
Usuń