Zobaczyłam co
miałam do zobaczenia w Punta del Este (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/04/gdzie-dwoch-sie-bije-tam-trzeci.html),
wracam na przystanek autobusowy. Trzynaście kilometrów dzieli mnie od Punta
Ballenas, czyli Cypla Wieloryba – bo gdy patrzy się na brzeg od strony morza,
przylądek przypomina wynurzonego w wody walenia. Czy rzeczywiście tak jest, nie
sprawdzę, bo nie planuję przejażdżki łódką.
Wysiadam z
autobusu, nie bardzo wiem, w którą stronę mam pójść, aby trafić do miejsca, dla
którego wysiadłam właśnie tutaj. Nie mam kogo zapytać… muszę zatrzymać
samochód, który właśnie zjechał z głównej drogi. Pani zza kierownicy mówi, że
to w przeciwnym kierunku, niż zaczęłam iść, po czym zaprasza mnie do samochodu,
zawraca i zatrzymuje się przed wejściem do Casapueblo (lub Casa Pueblo).
Nie
wiem, jak mam jej dziękować. Od głównej drogi to co prawda tylko trochę ponad
dwa kilometry, ale to oznacza więcej czasu, jaki mogę spędzić w tym niezwykłym
miejscu. I nie ma tu żadnej przesady w słowie „niezwykły”.
Miejsce, przed
którym stoję, stworzył Carlos Páez Vilaró (1923–2014), urugwajski artysta (był malarzem
abstrakcjonistą, rzeźbiarzem, muralistą, tworzył również ceramikę artystyczną),
pisarz i kompozytor. W 1958 roku, na wysokim brzegu La Platy, właśnie na cyplu
Punta Ballenas, zaczął tworzyć swoją „żyjącą rzeźbę”, jak sam nazwał budowlę,
która miała być jego mieszkaniem i atelier, a która teraz jest muzeum i
hotelem. Inspiracją dla artysty były gniazda rodzimego gatunku ptaków –
garncarzy rdzawych. Czyż trzeba więcej pisać? To zrozumiałe, że w takiej
konstrukcji więcej będzie nieregularności niż form równoległych czy
prostopadłych. Zresztą artysta sam powiedział: „Chciałbym przeprosić
architekturę za moją ptasią wolność”. Zaczynając od małych rozmiarów, w ciągu
40 lat jego „dom-wioska”, bo tak dosłownie można przetłumaczyć hiszpańską nazwę
casa pueblo, znacznie się rozrósł, a
jego bywalcami byli artyści z całego świata. Zdarzało się, że nowy pokój był
dobudowywany specjalnie dla gościa, który miał przybyć.
Wielką przyjemność sprawia mi najpierw
podziwianie zwieńczonej dziesiątkami białych wieżyczek budowli uczepionej na
brzegu rzeki, a potem błądzenie po równie białych komnatach ozdobionych
dziełami artysty. W salach i na tarasach stoją jego abstrakcyjne rzeźby, na
ścianach wiszą jego abstrakcyjne koty, i abstrakcyjne kobiety, i spora kolekcja
mandali, wiele z nich z wizerunkiem Słońca Majowego. Na jednym z ekranów
oglądam film, w którym gospodarz tego miejsca opowiada o traumatycznych
chwilach w roku 1972 – jego syn był jednym z 16 ocalałych pasażerów samolotu,
który rozbił się w Andach. 72 dni artysta trwał w przekonaniu, że jego syn nie
żyje.
Przepiękne, niesamowite miejsce! Kształty, jak u Gaudiego, tylko w białym kolorze. I do tego te widoki. Pewnie one też artystę skusiły. Zdolny człowiek:)
OdpowiedzUsuńNiestety widoków to żadne zdjęcie tak naprawdę nie odda - tym większe pole do wyobraźni.
UsuńNiezwykła budowla ze świetnym widokiem na ocean.
OdpowiedzUsuńTak, niezwykła. A mnie niezmiennie takie niezwykłości - ze względu na ludzi, którzy je tworzą - bardzo interesują i chętnie zbaczam z trasy aby je zobaczyć.
Usuń