Mauzoleum Hadżiego Alego (Haji Ali
Dargah) zainteresowałam się właściwie dzięki lekturze Maximum City. Bombaj [1]. Sugestywny opis spowodował, że było to jedno z pierwszych miejsc, które zwiedziłam
w Mumbaju.
Hadżi (Haji) Ali, a właściwie Sayyeda
Pir Haji Ali Shah Bukhari, to muzułmański
mistyk pochodzący z Buchary. Zajmował się handlem, ale porzucił swoje zajęcie,
i swój dobytek, i udał się na pielgrzymkę do Mekki. Był początek XV wieku. Legenda
opowiada, że w czasie tej podróży spotkał kobietę z pustym dzbanem w rękach,
płaczącą nad oliwą, którą rozlała, gdy potknęła się i upadła. Wiedziała, że mąż
jej nie pochwali, gdy wróci do domu bez oliwy i bez pieniędzy. Hadżi Ali wrócił
się z kobietą do miejsca, w którym się przewróciła, zrobił palcem otwór w
ziemi, a z niego wypłynęła oliwa. Napełniwszy nią dzban, kobieta wróciła do
domu. On jednak od tego dnia miał koszmary i poczucie winy, że zranił Matkę Ziemię. Postanowił odpokutować swoją winę, szerząc islam. Podróżował po całym
świecie i ostatecznie zamieszkał gdzieś tutaj, w zachodnim Mumbaju, a tysiące
wyznawców islamu przychodziło do niego z prośbą o błogosławieństwo. Prosił, aby
po śmierci jego doczesne szczątki wyrzucić do oceanu. Tak też uczyniono, ciało
jednak nie zatonęło, ale osiadło na skalistej wysepce wystającej z morza. I na
tym miejscu, w 1431 roku, zbudowano meczet i niewielkie mauzoleum, w którym
znajduje się jego grobowiec, a może tylko cenotaf.
Do meczetu prowadzi ponad półkilometrowej
długości grobla. Wzdłuż niej szpaler żebrzących, którzy nie są zbyt nachalni. Nie
zawsze można groblą przejść, podczas przypływu jest zalana. Mam szczęście, w
tej chwili jest odpływ. Chociaż nie wiem, czy to szczęście – odpływ odsłania nie
tylko wulkaniczne skały, lecz także to wszystko, co jest wynikiem aktywności
człowieka na tym marnym padole i co nie powinno się było w morzu znaleźć. I co
stanowi też pożywkę ptaków krążących nad odsłoniętym dnem oceanu i całym tym
tłumem (osiemdziesiąt tysięcy pielgrzymów i turystów tygodniowo) idącym do
meczetu lub z niego powracającym.
Dopiero po podejściu bliżej widać, jak bardzo
ta licząca sześć wieków świątynia jest zniszczona, mimo że ostatnia renowacja
rozpoczęła się w 2008 roku (miała trwać kilka lat, nie wiem jednak, czy już się
skończyła, czy może przesunęła w czasie; efektu renowacji nie widzę). Pokrycie
elewacji schodzi całymi płatami – niewątpliwie za sprawą wilgoci i słonych
wiatrów. Jedynie subtelna inkrustacja kolorowym kamieniem trzyma się dobrze.
Bezpośrednio do kaplicy z grobowcem nie
wchodzę – nie odważę się zostawić sandałów na pastwę losu. Jakoś to przeżyję, w
końcu to nie „mój” święty, coś tam widzę z zewnątrz, a w tłumie otaczającym
nagrobek chyba nie czułabym się dobrze. Zresztą atmosfera tutaj panująca daleka
jest od duchowego skupienia, raczej podobna jest piknikowi.
Powoli wracam na brzeg. Tak sobie myślę, jak pięknie
musi wyglądać to mauzoleum, kiedy grobla jest zalana, kiedy można go porównać
do statku przecinającego fale. Teraz raczej podobna jest osiadłym na wulkanicznym
podłożu łodziom, których sporo jest między brzegiem a zabudowaną sześć wieków
temu wysepką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz