piątek, 24 czerwca 2016

Outback – czerwone wnętrze Australii. Cz. II.


Nie czas na myślenie. Rozpalamy ognisko, przygotowujemy kolację, rozkładamy swegi dookoła ognia. Robi się coraz chłodniej, noc nie zapowiada się ciekawie. Każdy ubiera się w co ma najcieplejszego. Ubieramy czapki, rękawiczki, podwójne skarpety i „pakujemy się” do naszych swegów. Jest to bardzo wyczerpujące zadanie. Zanim się ułożymy, wszystkie warstwy odzieży (w moim przypadku sześć: podkoszulka z krótkim rękawem, dwie z długim, bluza, polar, kurtka, dodatkowo podwójne spodnie) są zrolowane pod pachami. Ich obciąganie w podwójnym śpiworze, potem zamykanie śpiworów, zamykanie swega, to prawdziwa ekwilibrystyka. A w końcu i tak okazuje się, że te wielokrotne warstwy ubrań nie na wiele się zdały. Kiedy budzimy się rano, po raz kolejny, bo wiadomo, zimno budzi nas wielokrotnie w ciągu nocy, nasze swegi pokryte są szronem!


Na szczęście wschodzi słońce, a w promieniach słońca wszystko wygląda inaczej. Zbieramy się w dalszą drogę. Tak będzie już do końca. W ciągu dnia przyjemne ciepło, ale nie za gorąco, noce bardzo zimne. Jeszcze i w następną noc swegi pokryje szron, potem, w miarę przesuwania się ku północy, noce są nieco cieplejsze, no, powiedzmy raczej – mniej zimne. 


Między jednym a drugim noclegiem pokonujemy setki kilometrów bezdroży. Nie wiem, czy to, czym jedziemy, można nazwać drogą, nie wiem, do jakiej kategorii dróg można zaliczyć trakty wyjeżdżone kołami samochodów. Ale kolor mają piękny, czerwony, z rudawym odcieniem…

O zasięgu w komórkach nie ma co marzyć. Jeżeli wybieramy się na dłuższą lub krótszą wędrówkę, Jarred zawsze bierze ze sobą apteczkę, czyli pierwszej pomocy też musi umieć udzielić, bo nie ma możliwości wezwania pomocy. Zdarzyło się, że w ciągu całego dnia nie minął nas ani jeden samochód! Jarred pokazuje nam wycinek z gazety sprzed kilku tygodni opisujący przygodę jednego z jego kolegów. Prowadząc taki wyjazd, na którymś odcinku nie zabezpieczył sobie odpowiedniego zapasu paliwa. Musiał zostawić część osób przy samochodzie, a sam z dwoma ochotnikami, najsilniejszymi członkami grupy, szedł czterdzieści kilometrów, żeby sprowadzić pomoc z paliwem. 



Oczywiście pokonywanie bezdroży, zimna nocy i niewygód campingowania w szczerym polu nie są celem samym w sobie. To tylko środek do osiągnięcia celu, zobaczenia tego, czego nie można zobaczyć, jadąc klimatyzowanym autobusem z Adelajdy do Alice Springs. Każdy dzień przynosi coś nowego, nowe krajobrazy, nowe wrażenia, nowe spotkania. 















W Górach Flindersa wędrujemy do Wilpena Pound, naturalnego amfiteatru stworzonego przez dwa łączące się z sobą łańcuchy górskie. Jak się lepiej przyjrzeć, to naturalne zagłębienie terenu przypomina ogromny krater wulkanu lub lej po zderzeniu meteorytu z ziemią. 

W jaskiniach Yourambulla oglądamy malowane rękami Aborygenów rysunki naskalne. Nie są to co prawda dzieła na miarę tych w Narodowym Parku Kakadu (które znam tylko z fotografii, ale które mam nadzieję kiedyś zobaczyć), ale jednak.


 


W aborygeńskiej wiosce Iga Warta spędzamy wieczór przy ognisku, słuchając przy gitarze opowieści Clarrie Coultharda i spożywając chleb pieczony wprost w popiele ogniska. Z powidłami i śmietaną smakuje wybornie. Dorównuje smakowi chleba zapamiętanego z dzieciństwa, takiego bez ulepszaczy i poprawiaczy smaku. Nawet nie żal mi ułamanego zęba (dobrze, że nie tego z zakresu jedynka–czwórka!).
















Niedaleko za Iga Warta oglądamy nieczynną aktualnie kopalnię węgla, a wrażenie oglądania skutków ingerencji człowieka w ten surowy krajobraz stanowi olbrzymi dysonans w stosunku do niedawno, w wiosce aborygeńskiej, słyszanych słów o konieczności życia zgodnie z naturą.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz