sobota, 9 lipca 2016

Outback – czerwone wnętrze Australii. Cz. IV.



Któregoś wieczoru oddajemy się błogiej kąpieli w ciepłych źródłach Dalhousie. Ale myliłby się każdy, kto by w tym momencie porównywał je do ciepłych źródeł, do jakich jeździmy na Słowację czy na Węgry. Dziwne łaskotanie po łydkach okazuje się odczuciem, jakie wywołuje kosztowanie nas przez pięciocentymetrowe rybki. Niegroźne, to nie piranie!



Niesamowite wrażenie robią gospodarstwa założone ponad dwa wieki temu: Kanyaka Homestead na początku wyprawy i Dalhousie Homestead na skraju pustyni Simsona. Kiedyś zapewne tętniące życiem. Pozostały ruiny domów i groby, na których wygrzewają się w słońcu jaszczurki. I tylko czasami zaglądają do tych miejsc niepokorni podróżnicy, którym zwiedzanie metropolii nie wystarcza. 














 
Nasza wyprawa zbliża się do końca. Jej ukoronowaniem są oczywiście Uluru, Kata Tjuta i Kings Canyon, formacje skalne i monolity prawie w centrum Australii. Tutaj camping jest już bardzo cywilizowany, tylko w łazienkach ostrzeżenia i kartka z „wytycznymi”, co należy robić, jeżeli w muszli toaletowej zobaczymy węża. Ciekawe, dotychczas, w toaletach pod gołym niebem, jakoś nikt o tym nie myślał!
Wędrówka dookoła Uluru, pośród „głów” Kata Tjuta czy skrajem Kings Canyon pozostawia niezatarte wspomnienia.

 













Kiedy przed laty zobaczyłam zdjęcie czerwonej skały w środku australijskiego kontynentu, pierwszą moją myślą było: czy można się na nią wspiąć? Później dowiedziałam się, że można. Ale też dowiedziałam się, że to święte miejsce Aborygenów. I już wiedziałam, że wspinać się na Uluru nie będę.
Wszyscy przewodnicy proszą – tylko proszą – przybywających, żeby się nie decydowali na wspinaczkę. Do dobrego tonu należy noszenie podkoszulek z napisem: „nie wspinałem się na Uluru”. Jarrod nie musi nas przekonywać. Wszyscy jesteśmy „uświadomieni”. I wszyscy patrzymy z dezaprobatą, jak spora niestety liczba abnegatów wdrapuje się, często na czworakach, na obiekt kultu ludzi innej rasy niż oni sami.


Spacer dookoła skały trwa trochę ponad trzy godziny. Zatrzymujemy się dwa czy trzy razy, żeby z bliska przyjrzeć się malowidłom naskalnym. Nie wszystko wolno fotografować. A i tak mamy świadomość, że miejsca rytualne znają tylko ci, którzy je znać powinni.

I tak sobie myślę, że jest coś niezwykłego w tej czerwono-terakotowej skale. Nasza grupka, zazwyczaj głośna, roześmiana i rozgadana, w momencie wejścia na ścieżkę biegnącą u stóp Uluru spoważniała, umilkła, poddała się jej niezwykłej emanacji.















Zanim dotrzemy do Alice Springs w ostatnim dniu wyprawy, jedziemy wzdłuż pasma Gór MacDonnella, podziwiając przełom rzeki Finke o nazwie Glen Helen Gorge oraz podglądając ciekawskie walabie w wąwozie Ormiston. I tylko żałujemy, że wszystkie stada plątających się po Outbacku wielbłądów nas akurat skutecznie omijały.
 
 
























Kiedy ponad piętnaście lat temu wróciłam z mojej ostatnie wyprawy namiotowej, a była to wyprawa dookoła Włoch, powiedziałam sobie: „nigdy więcej psiej budy”, czyli namiotu. Teraz jestem szczęśliwa, że złamałam dane sobie słowo, chociaż wędrowanie po Outbacku ze swegiem było znacznie trudniejszym doświadczeniem niż zwiedzanie Europy z namiotem.  

I chociaż do końca wyprawy nie nauczyłam się poprawnie zwijać mojego swega ani znajdować Krzyża Południa, to na własne oczy przekonałam się, że nazwa Czerwone Wnętrze Australii jest uzasadniona.
Poprzednie posty opisujące tę eskapadę:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/04/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-i.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/06/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-ii.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/07/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz.html








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz