Któregoś wieczoru oddajemy się błogiej kąpieli w ciepłych źródłach Dalhousie.
Ale myliłby się każdy, kto by w tym momencie porównywał je do ciepłych źródeł,
do jakich jeździmy na Słowację czy na Węgry. Dziwne łaskotanie po łydkach
okazuje się odczuciem, jakie wywołuje kosztowanie nas przez pięciocentymetrowe
rybki. Niegroźne, to nie piranie!
Niesamowite
wrażenie robią gospodarstwa założone ponad dwa wieki temu: Kanyaka Homestead na
początku wyprawy i Dalhousie Homestead na skraju pustyni Simsona. Kiedyś
zapewne tętniące życiem. Pozostały ruiny domów i groby, na których wygrzewają
się w słońcu jaszczurki. I tylko czasami zaglądają do tych miejsc niepokorni
podróżnicy, którym zwiedzanie metropolii nie wystarcza.
Nasza wyprawa
zbliża się do końca. Jej ukoronowaniem są oczywiście Uluru, Kata Tjuta i Kings
Canyon, formacje skalne i monolity prawie w centrum Australii. Tutaj camping
jest już bardzo cywilizowany, tylko w łazienkach ostrzeżenia i kartka z
„wytycznymi”, co należy robić, jeżeli w muszli toaletowej zobaczymy węża.
Ciekawe, dotychczas, w toaletach pod gołym niebem, jakoś nikt o tym nie myślał!
Wędrówka dookoła
Uluru, pośród „głów” Kata Tjuta
czy skrajem Kings Canyon pozostawia niezatarte wspomnienia.
Kiedy przed laty
zobaczyłam zdjęcie czerwonej skały w środku australijskiego kontynentu,
pierwszą moją myślą było: czy można się na nią wspiąć? Później dowiedziałam
się, że można. Ale też dowiedziałam się, że to święte miejsce Aborygenów. I już
wiedziałam, że wspinać się na Uluru nie będę.
Wszyscy
przewodnicy proszą – tylko proszą – przybywających, żeby się nie decydowali na
wspinaczkę. Do dobrego tonu należy noszenie podkoszulek z napisem: „nie
wspinałem się na Uluru”. Jarrod nie musi nas przekonywać. Wszyscy jesteśmy „uświadomieni”.
I wszyscy patrzymy z dezaprobatą, jak spora niestety liczba abnegatów wdrapuje
się, często na czworakach, na obiekt kultu ludzi innej rasy niż oni sami.
Spacer dookoła
skały trwa trochę ponad trzy godziny. Zatrzymujemy się dwa czy trzy razy, żeby
z bliska przyjrzeć się malowidłom naskalnym. Nie wszystko wolno fotografować. A
i tak mamy świadomość, że miejsca rytualne znają tylko ci, którzy je znać
powinni.
I tak sobie myślę, że jest coś niezwykłego w tej czerwono-terakotowej skale. Nasza grupka, zazwyczaj głośna, roześmiana i rozgadana, w momencie wejścia na ścieżkę biegnącą u stóp Uluru spoważniała, umilkła, poddała się jej niezwykłej emanacji.
Zanim dotrzemy
do Alice Springs w ostatnim dniu wyprawy, jedziemy wzdłuż pasma Gór
MacDonnella, podziwiając przełom rzeki Finke o nazwie Glen Helen Gorge oraz
podglądając ciekawskie walabie w wąwozie Ormiston. I tylko żałujemy, że
wszystkie stada plątających się po Outbacku wielbłądów nas akurat skutecznie
omijały.
Kiedy ponad
piętnaście lat temu wróciłam z mojej ostatnie wyprawy namiotowej, a była to
wyprawa dookoła Włoch, powiedziałam sobie: „nigdy więcej psiej budy”, czyli
namiotu. Teraz jestem szczęśliwa, że złamałam dane sobie słowo, chociaż
wędrowanie po Outbacku ze swegiem
było znacznie trudniejszym doświadczeniem niż zwiedzanie Europy z
namiotem.
I chociaż do
końca wyprawy nie nauczyłam się poprawnie zwijać mojego swega ani znajdować Krzyża Południa, to na własne oczy przekonałam
się, że nazwa Czerwone Wnętrze Australii jest uzasadniona.
Poprzednie posty opisujące tę eskapadę:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/04/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-i.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/06/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-ii.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/07/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz.html
Poprzednie posty opisujące tę eskapadę:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/04/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-i.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/06/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-ii.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/07/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz