poniedziałek, 20 czerwca 2016

Outback – czerwone wnętrze Australii. Cz. I.


No i doczekałam się. Przede mną clou programu – dziesięciodniowa wyprawa do Outbacku, rozległego, odległego od wszelkich siedzib ludzkich, suchego i jałowego wnętrza Australii.

Godzina szósta rano. Jestem pierwszym uczestnikiem, którego zabiera do samochodu Jarrod, kierowca i przewodnik wyprawy. Krążymy po mieście, zbierając kolejnych uczestników eskapady, w której oprócz mnie udział biorą: Amerykanka Emily, Szwedka Asa, Nowozelandka Lisa, Niemka Sabine, Estonki Aire i Liana i jedyny w całym gronie uczestników mężczyzna, Amerykanin Rick. Nawet mnie to nie dziwi, nie zdarzyło mi się, aby w jakiejkolwiek wyjazdowej imprezie mężczyźni stanowili większość, czy nawet połowę uczestników. Na koniec docieramy do biura organizatora na przedmieściach Adelajdy, gdzie wypijamy ostatnią w cywilizowanych warunkach kawę, wypożyczamy dodatkowe śpiwory i podpisujemy oświadczenia, że jedziemy na własną odpowiedzialność. Zaczyna być groźnie.


Przed nami około 3500 kilometrów bezdroży. Jedziemy samochodem z napędem na cztery koła, za którym ciągnięta jest przyczepa z naszymi bagażami, „garkuchnią” i wszystkim, co może być potrzebne w trakcie wyprawy. Jarrod, obok „bycia” kierowcą i przewodnikiem, jest również kucharzem. Pomagają wolontariusze, ja spełniam się, zmywając naczynia po posiłkach – co nie jest takie łatwe, biorąc pod uwagę ograniczoną zazwyczaj ilość wody! 


„Garkuchnia” jest doskonale wyposażona i dostosowana do gotowania na ognisku. Czyż kiedykolwiek przypuszczałam, że mając do dyspozycji tylko ognisko, będę jadła tosty? Nie, bo nie wiedziałam, że do przygotowania grzanek w takich warunkach służą specjalne tostery na długiej rączce. Przykłady kulinarnej pomysłowości w zakresie przygotowania potraw w warunkach polowych można by mnożyć. Inwencja Jarroda, a pewnie i doświadczenie, nie ma granic – w ciągu tych dziesięciu dni wyprawy menu ani raz się nie powtórzyło. Wszystkie zapasy wieziemy ze sobą, te szybciej psujące się w pojemniku-lodówce wypełnionej lodem. Kiedy zatrzymujemy się w większych miejscowościach, czy raczej osadach, uzupełniamy zapasy chleba, lodu, wody i paliwa. I zostawiamy wszystkie śmieci, które produkujemy i z każdego miejsca zabieramy ze sobą. Codziennie też, w miejscach znanych kierowcy, zbieramy drewno na ognisko, gdyż nie zawsze jest możliwe jego znalezienie w miejscu przeznaczonym na camping.

 













No właśnie, campingi. Miejsca, w których się zatrzymujemy, niewiele mają wspólnego z tym, co rozumiemy przez pojęcie campingu w naszym, europejskim znaczeniu. Tylko ślad po ognisku świadczy, że ktoś tu kiedyś był. A, i kiedy Jarrod zostawia należność w ustawionej w szczerym polu skrzynce, znaczy to, że korzystamy z usług zinstytucjonalizowanego miejsca noclegowego.

Kiedy zatrzymujemy się na pierwszy nocleg, rozglądając się dookoła, uświadamiam sobie, że właściwie wcześniej nie zastanawiałam się, jak będą wyglądały nasze noce. Wiedziałam, że będziemy spać w swegach – takim „skrzyżowaniu” małego namiotu ze śpiworem. Wiedziałam, że mój cienki śpiwór nie będzie wystarczający, ale fakt, że nie będzie sanitariatów jakoś do mnie nie dotarł. Chociaż czy rzeczywiście? W końcu (podświadomie?) zaopatrzyłam się we wszystkie możliwe rodzaje chusteczek higienicznych. Mniej więcej co drugą noc zatrzymujemy się na cywilizowanym polu campingowym z sanitariatami, ale jest tak zimno, że nikt nie ma odwagi wejść pod prysznic, pozostaje zatem mycie się metodą kota. Pierwszy solidny prysznic mamy dopiero w Coober Pedy – w samo południe, w publicznej łaźni przeznaczonej dla takich jak my łazęgów.

Ciąg dalszy w postach:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/06/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-ii.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/07/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz.html

4 komentarze:

  1. Piękne fotografie. Z pewnością niezapomniane wrażenia ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. emerytkawpodrozy30 lipca 2016 12:02

      Oj,niezapomniane... Chciałoby się powtórzyć.

      Usuń
  2. A ten waz to lokalna atrakcja ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. emerytkawpodrozy30 lipca 2016 19:07

      Wąż się wygrzewał na poboczu drogi. Jarrod go wypatrzył gdy jechaliśmy i zawrócił, żebyśmy mogli zobaczyć z bliska. Jakoś nikt nie chciał wysiadać, wystarczył nam widok z okien samochodu…

      Usuń