wtorek, 14 kwietnia 2015

Pola Śmierci Choeung Ek i Muzeum Ludobójstwa – bolesna scheda po Czerwonych Khmerach



Odwiedzając Phnom Penh nie można pominąć Muzeum Ludobójstwa i Pól Śmierci – miejsc przypominających to, co działo się tutaj zaledwie 30-40 lat temu. Obserwuję reakcje i słucham rozmów innych zwiedzających. Są przerażeni, określają te miejsca jako makabryczne, przeraźliwe, potworne… Mają rację, ale… oni nie byli w Oświęcimiu i Brzezince. Czyż nie brakłoby im słów na skomentowanie hitlerowskich miejsc kaźni?


Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng – dawna szkoła średnia zamieniona w niesławne Więzienie Bezpieczeństwa 21 (S-21) przez reżim  Czerwonych Khmerów od momentu objęcia władzy w 1975 aż do jego upadku w roku 1979.
Tuol Sleng w języku khmerskim oznacza "Wzgórze Zatrutych Drzew" lub "Wzgórze Strychniny".


Pola Śmierci Choeung Ek - Kaplica ku czci pomordowanych mieszcząca znalezione czaszki i kości
Pola Śmierci Choeung Ek - pozostałości masowych grobów

Na ulicach nie widzę jednak wiele pozostałości lat minionych, nie widzę wielu osób okaleczonych bombami, chociaż są ich tysiące i ciągle ich przybywa – mimo że na rozminowanie kambodżańskiej ziemi rząd wydaje rocznie ok. 30 mln dolarów.

Podróż do Pól Śmierci Choeung Ek, jednych z wielu pozostawionych przez Czerwonych Khmerów, znajdujących się ok. 14 kilometrów poza miastem, to też doskonała okazja do spojrzenia na peryferia stolicy. Jadę tuk-tukiem, czyli zmotoryzowaną rikszą – powszechnym środkiem transportu w wielu krajach Azji. Nie wiem, czy to jeszcze miasto, czy już otaczające stolicę wioski. Zarówno tuk-tuk, jak i inne pojazdy wzbijają tumany kurzu. Ulice, a potem niewybrukowane drogi, którymi się poruszamy, są niemiłosiernie zatłoczone. Wzdłuż nich jakieś warsztaty, sklepy – jedna wielka graciarnia. Między domami, niekiedy rozpadającymi się ruderami, widać położone za nimi pola, może raczej poletka ryżowe.


Mój pan „tuk-tukowiec” gwiżdże. Najpierw się „najeżam”. Przypomina mi się zakodowane w pamięci zdanie, które kiedyś usłyszałam od mojego taty: „Jak robotnik gwiżdże na robotę, to nie jest żaden robotnik”. A przecież mój pan „tuk-tukowiec” wykonuje swoją pracę. Z minuty na minutę moje „najeżenie” zmienia się jednak w zachwyt. Słucham przepięknej melodii, subtelnej, ale wystarczająco mocnej, żeby słyszeć ją dobrze mimo ryku silników mijających nas pojazdów. Aż wierzyć się nie chce, że człowiek, tylko przy pomocy ust, może wydobywać takie dźwięki. Mimo kurzu i piachu wdzierającego się do wszystkich otworów ciała, mimo nierównej nawierzchni, po której toczy się i podskakuje tuk-tuk, pan nie przestaje ani na chwilę, a ja chciałabym, żeby ta podróż trwała w nieskończoność.
To najpiękniejszy koncert, jakiego w życiu wysłuchałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz