Dla większości podróżników pobyt w Hongkongu to
tylko przystanek w trakcie podróży. 1-2 dni. Ale to o wiele za mało, aby poznać
to miasto, zobaczyć jego skarby. Zresztą siedem dni, jakie sobie tutaj
zaplanowałam, to też nie za wiele, ale wystarczająco dużo, żeby chcieć tu
wrócić.
Największe
wrażenie?Świątynia Dziesięciu Tysięcy Buddów. Przewodniki zawierają informację, że w rzeczywistości jest ich ponad 11 tysięcy, ale to też nie jest prawdą, gdyż tylko na ścianach głównej świątyni jest ich 30 tysięcy. Figury Buddy – złote, kolorowe, uśmiechnięte, poważne – ustawiono wzdłuż schodów prowadzących do świątyni. I na tarasach przed świątynią. I na zboczu góry za świątynnym kompleksem. I na ścianach świątyń – te są niewielkie, zaledwie kilkucentymetrowe.
I tylko mnich pobierający myto zaraz na początku ścieżki psuje wrażenie, jakie robi świątynia. Drobnych nie bierze, w dłoni ma na pokaz kilka studolarówek hongkońskich. W zamian wciska bransoletki… Udaje mi się wykpić 40 dolarami (co i tak jest bajońską sumą!). Kilka kroków dalej wisi tabliczka: „Od tego miejsca żebranie zakazane!”.
No i już wiem, że
to nie mnich z klasztoru, do którego idę, ale mnich przebieraniec!
Budowa największego na świecie posągu Buddy z brązu, Wielkiego Buddy na wyspie Lantau, rozpoczęła się w 1990 roku. Odsłonięcie figury odbyło się 29 grudnia 1993 roku, w dzień urodzin Buddy Siakjamuni. Mierzący 34 metry wysokości i ważący 250 ton posąg wykonano z 202 kawałków brązu za 68 mln dolarów. Można tam dojechać gondolową kolejką linową o długości 5,7 kilometra w ciągu niespełna pół godziny (podróż drogą trwałaby ponad godzinę), a widoki są fantastyczne. Dotarcie do samego posągu to kolejne pół kilometra przez wioskę Ngong Ping, handlową, a dla mnie wątpliwą atrakcję tego miejsca, i pokonanie 268 schodów. Ale warto – wewnątrz posągu ciekawe muzeum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz