Popularnym celem wypraw z Kota Kinabalu
jest góra Kinabalu, najwyższy szczyt (4095,2 metrów n.p.m.) Borneo
i całego Archipelagu Malajskiego. Około 90 kilometrów od
stolicy. Zdobycie szczytu zajmuje dwa dni, pierwszego dochodzi się do schroniska
znajdującego się na wysokości 3272 metrów, na drugi dzień wspinaczkę
rozpoczyna się o godzinie drugiej w nocy, aby na szczycie przeżyć wschód
słońca. Uczestnikom corocznego międzynarodowego wyścigu Climbathon,
najtrudniejszego na świecie wyścigu górskiego, zajmuje to około trzech godzin. Długość
szlaku na szczyt wynosi 8,5
kilometra przy 2300 metrach różnicy
wysokości. Tyle że w dużej części poza granicą, do której oddychanie nie
sprawia problemów. Myślę, że mimo wszystko dałabym radę, ale nie bardzo już
chce mi się ugadywać z przewodnikami, tragarzami. Jestem wśród tych osiemdziesięciu
procent wizytujących Park Narodowy Kinabalu, którzy na szczyt nie wchodzą.
Park Narodowy Kinabalu to 750 km² (prawie tyle, co powierzchnia Singapuru) tropikalnych lasów równikowych, niezdobytych dolin i nieprzebytych urwisk. Dostępne są tylko szlaki prowadzące na szczyt oraz turystyczne ścieżki po przeciwległej stronie masywu – w miejscu występowania gorących, siarkowych źródeł mineralnych, które przed laty dały asumpt do powstania Poring Hot Springs, Bambusowych Gorących Źródeł, jako że poring to lokalna nazwa bambusowych drzew porastających okolicę. Wioska istniała, wybudowano rodzaj ośrodka z miejscami hotelowymi o wyższym standardzie niż w wiosce i z wyłożonymi niebieskimi kafelkami basenami o wiadomym przeznaczeniu. Skoro są gorące źródła, trzeba to wykorzystać!
Skoro zatem
odpuszczam sobie zdobywanie szczytu, celem mojego spotkania z górą Kinabalu
czynię właśnie Poring Hot Springs. Główną atrakcją przybywających tutaj jest
zawieszona na wysokości 41
metrów kładka poprowadzona w koronach drzew. Pojedyncze
deski o szerokości kilkunastu zaledwie centymetrów zawieszone na stalowej
konstrukcji w kształcie litery V tworzą ścieżkę długości 157,8 metrów. Na
szczęście chronioną metalową siatką – inaczej wątpię, czy cieszyłaby się taką
popularnością. Poszczególne jej odcinki zbiegają się przy platformach wokół
grubszych drzew, tutaj można złapać oddech, nie tyle z powodu trudności, ile
raczej z powodu chwiejności i niestabilności ścieżki.
Ale za to można sobie wyobrazić, jak to jest, gdy mieszka się wysoko nad ziemią. A między gałęziami latają i świergolą jakieś ptaki, po korze pni pełzają robale, na stalowych linach przysiadają motyle…
Niedaleko
podniebnej ścieżki niewielki wodospad Kipungit. Tutaj kończy swoją przygodę z Kinabalu
większość turystów. Ale przecież dopiero zbliża się południe, ale przecież tam
dalej, niespełna 3,5
kilometry dalej, następny wodospad. Jak podaje
drogowskaz – to tylko 2 godziny drogi.
Biorę poprawkę
na swoje podejście do górskich spacerów – nie będę się ścigać. Potrzebuję
trzech godzin w górę, z powrotem wystarczy 1,5 godziny, może nawet godzina.
Zatem mam wystarczająco dużo czasu, żeby zejść do wsi za dnia.
Wzdłuż całkiem
stromej ścieżki bambusy i bananowce, między drzewami prześwity ze wspaniałymi
widokami na pobliskie wzniesienia, na wieś w oddali. Po ścieżce pełzają
krocionogi, w mijanych jaskiniach popiskują i furkoczą skrzydłami nietoperze.
Pokryte mchem są głazy tworzące jaskinie, wystające z ziemi korzenie drzew,
powalone pnie, połamane konary i nieprawdopodobnie poskręcane liany.
Kolejny,
niewielki wodospad i kolejny strumień przegradzający moją ścieżkę. Zarówno ten,
jak i poprzedni, teraz, w porze deszczowej, są zbyt głębokie, żeby po
kamieniach przejść suchą stopą na drugą stronę. Nie ma wyjścia, sandały pod
pachę, klapki na stopy (żeby chociaż trochę ochronić je przed ostrymi
kamieniami skrytymi w wodzie) i już jestem na drugim brzegu. A że jakieś dwa
czarne potwory wiszą mi u pięt!
Pijawki? Chyba
„to” trochę za „szczupłe” jak na pijawki, ale kto tam wie, w ilu rodzajach może
to „bydle” występować! W zakamarkach rozumu kołacze mi się zdobyta kiedyś
wiedza, że nie należy ich odrywać, lecz posypać solą i poczekać, aż same
odpadną.
A skądże ja mam
wziąć tutaj sól?!
Potwory wróciły
do swojego naturalnego środowiska, nie wnikam, czy żywe, czy martwe, na moich stopach
pozostały krwawe ślady. Przeżyję?!
Wodospad Langganan
wita mnie głośnym szumem i mgiełką milionów wodnych drobin tworzonych przez
lawinę wody spadającej z wysokości 120 metrów i rozdzielającej się w połowie
wysokości na dwie kaskady. Moje ubranie i włosy są wilgotne, trudno zrobić
zdjęcie, bo obiektyw momentalnie jest mokry, ale co tam! Wsłuchuję się w szum
wody i śpiew ptaków! To jedyne odgłosy, zero ludzi – co rzadko zdarza się w tak
fascynujących miejscach.
Jak tu cudnie!
Czy ja jestem jeszcze na ziemi, czy już w raju?
Nie mogłam zrobić sobie
lepszego prezentu w dniu 60. rocznicy urodzin!
W nieskończoność
przedłużam spotkanie z wodospadem, ale muszę wracać. W końcu figuruję w
rejestrze strażników parku narodowego i jeśli nie wrócę, gotowi zacząć szukać
jedynej turystki, która dzisiaj wybrała się do wodospadu Langganan.
A skoro o panach
strażnikach mowa. Kiedy rano uiszczałam opłatę za wstęp do parku narodowego i
zapytałam o ewentualne zniżki dla 60-latków, szczególnie tych, którzy właśnie w
tym dniu mają rocznicę urodzin, dostałam bilet dla dzieci i młodzieży do lat 18
– bo innych zniżek nie przewidzieli, a chcieli mi zrobić przyjemność. Cóż,
życie zaczyna się po…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz