Wizyta z Parku Narodowym Ćitwan jest jednym z punktów programu mojej podróży po Nepalu (cz. I relacji: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2022/09/na-spotkanie-z-nosorozcami-park.html)
Płyniemy Rapti,
jedną z trzech głównych rzek przepływających przez park. Nie mogę powiedzieć
złego słowa o panu przewodniku. Dwoi się i troi, żeby mi jak najwięcej pokazać
i opowiedzieć. Co więcej, mówi angielskim, który rozumiem (co nie jest takie
oczywiste w przypadku wielu lokalnych przewodników czy obsługi hotelu w różnych
krajach), i rozumie moje pytania.
Nazywa pływające po powierzchni lilie i inne
wodne rośliny, a nawet ryzykując przewrócenie dłubanki, wyławia taką roślinkę z
siedzącym na niej czterocentymetrowej długości konikiem polnym. Wypatruje
ptaków, podaje mi lornetkę, żebym je dobrze zobaczyła. Bardzo cieszy się, że kingfisher
(zimorodek) nie odlatuje, pokazuje krokodyle wylegujące się na brzegu. Nawet i gawiale
leżą!
Cała przejażdżka
trwa dobre czterdzieści minut, tylko my wchodzimy w gąszcz (no, umówmy się, nie
taki bardzo to gąszcz, ścieżki są dobrze wydeptane), pozostali pasażerowie
łódki skręcają do Elephant Breeding & Training Center (Ośrodek Hodowli i
Tresury Słoni).
To jest bardzo przyjemny
spacer, pan dostosowuje się do mojego tempa, nie narzuca mi stylu joggingowego,
nie próbuje też odwieść mnie od dalszego poszukiwania nosorożców, gdy nie
zastajemy ich w pierwszym z miejsc, gdzie często bywają.
Idziemy dalej, w
pewnej chwili pan się ożywia. SĄ! Popatrz, tam się kąpią!
Wytężam wzrok w
kierunku wskazanym przez pana przewodnika – woda, drzewa… dopiero przez
lornetkę widzę zanurzone w wodzie cielska. Nie jestem jedyną, która zapragnęła dzisiaj
zobaczyć nosorożce. Z tej perspektywy widać, gdzieś tak w połowie dystansu między
nami a nosorożcami, dwoje turystów z ich przewodnikiem siedzących na powalonym
drzewie, częściowo położonym nad wodą. Chwilę później do nich dołączamy.
Fantastyczna trybuna do podglądania bohaterów naszej eskapady, usytuowana w
odległości pozwalającej na nieprzeszkadzanie zwierzętom, a z drugiej strony stanowiąca
zabezpieczenie przez ewentualnym ich atakiem.
Jak zauroczeni obserwujemy taplające
się w wodzie giganty, które w końcu, jeden po drugim, leniwie z wody wychodzą i
nikną między drzewami porastającymi brzeg rzeki, a może jeziora, bo w końcu nie
dopytałam się, co to za zbiornik.
Koniec
spektaklu.
Niespiesznie
wracamy trochę innymi ścieżkami, jeszcze chwilę mam okazję obserwować stado
jeleniowatych, które w końcu błyskawicznie ucieka spłoszone jakimś trzaskiem.
Niestety ostatni
odcinek spaceru wiedzie przez Ośrodek Hodowli i Tresury Słoni, w którym wizyta uwzględniona
jest w pakiecie. Mimo prosłoniowego wydźwięku wystawy wprowadzającej
rzeczywistość przekracza wszelkie wyobrażenia – matki bezskutecznie próbujące
uwolnić się z żelaznych okowów i biegające wokół nich słoniątka. Przerażająca
praktyka pod auspicjami instytucji o „szczytnych” ideach!
Za mostem czeka
już inny tym razem kierowca i chwilę potem jestem w hotelu. Czasu na odpoczynek
jednak nie mam, bo w pakiecie mam jeszcze Tharu Cultural Program.
Tharu to nazwa
grupy etnicznej zamieszkującej południowe podnóże Himalajów. Sami siebie ludzie
Tharu nazywają ludźmi lasu.
Członkowie tej społeczności nigdy nie emigrowali w
poszukiwaniu pracy, żyjąc w izolacji w swoich wioskach, dzięki czemu rozwinęli
kulturę wolną od wpływów indyjskich czy innych grup etnicznych zamieszkujących
tereny dzisiejszego Nepalu. Organizowane przedstawienia mają przybliżyć tę
kulturę turystom odwiedzającym Park Narodowy Ćitwan.
Poszczególne
występy – taniec z kijem, taniec ognia, taniec pawia – odbywają się przy
wystukiwanych na bębnach rytmach, dlatego dla mnie są zbyt jednostajne i szybko
nużące. W zasadzie nie różnią się od tego typu występów w innych krajach, w
których miałam okazje takie programy oglądać. Z jednym wyjątkiem. Kiedy po
zakończeniu godzinnego występu organizatorzy zapraszają widzów na scenę, nie
muszą długo prosić. Odzew jest natychmiastowy i liczny. Kolejne pół godziny
widzowie integrują się na scenie z członkami zespołów dających przestawienie.
Jutro autobus do
Lumbini (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/06/tam-gdzie-urodzi-sie-budda-lumbini.html)
mam dopiero o godzinie 9:00. Będę mogła zatem spokojnie przejść się rano po wiosce,
na której spenetrowanie dzisiaj zabrakło już czasu.
Ostatecznie ze
spaceru nic nie wyszło – zbudził mnie ulewny deszcz, który nie skończył się do chwili
odjazdu autobusu z dworca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz