Jesteś na krańcu świata!
Tak przynajmniej usiłują mi wmówić przewodniki i oficjalne strony internetowe regionu i miasta Ushuaia, leżącego na wyspie Ziemia Ognista, którą od reszty kontynentu oddziela Cieśnina Magellana. Wobec kulistości ziemskiego globu mam co do tego „krańca” wątpliwości, ale co mi tam…
Faktem jednak jest, że Ushuaia jest uważana za najbardziej wysunięte na południe miasto na świecie. Jeszcze dalej położone są co prawda dwie osady chilijskie, ale wobec słabego zurbanizowania nie są uwzględniane w tym rankingu. O „krańcowości” świadczy również nazwa miasta w języku Indian Yámana – „Zatoka u krańca”.
Jakkolwiek ludzie zamieszkiwali te ziemie już od 12 tysięcy lat, to pisana historia wyspy zaczyna się wraz z przybyciem ekspedycji Ferdynanda Magellana w 1520 roku. Poświata od ognisk palonych przez Indian, które widzieli ze statków jej członkowie, spowodowała nadanie wyspie nazwy Ziemia Ognista. Rdzennej ludności z czterech plemion żyło tutaj w tym czasie około 10 tysięcy. Pięćdziesiąt lat po przybyciu Europejczyków przy życiu pozostało zaledwie 350 Indian.
Surowe warunki klimatyczne, szczególnie częste, zimne i silne wiatry, nie sprzyjały osiedlaniu się tutaj kolonistów z Europy. Dopiero w 1869 roku pastor anglikański Thomas Bridges założył pierwsze stałe osiedle na południowym krańcu wyspy, nad kanałem Beagle. Taki był początek miasta, którego utworzenie zostało usankcjonowane w 1884 roku.
I to oni, a nie rdzenni mieszkańcy tych ziem, zasłużyli na pomnik!
Przybywam do Ushuaia w samo południe. To jednak zbyt późno, żeby jechać do Parku Narodowego Ziemi Ognistej – na to potrzebuję całego dnia. Dzisiaj pójdę do centrum, żeby dowiedzieć się, skąd i o której godzinie odjeżdżają autobusy do parku narodowego, a potem spróbuję zobaczyć z bliska lodowiec Martial.
Poza niezbyt szerokim, płaskim pasem
nadbrzeżnym miasto Ushuaia rozciąga się właściwie już na zboczu pasma górskiego
Martial. Z każdego miejsca w mieście widać jęzor lodowca o tej samej nazwie co
góry. Podobno do parkingu, z którego zaczyna się szlak prowadzący do czoła
lodowca, jeżdżą jakieś autobusy, ale podobno tylko w dni powszednie, a dzisiaj
jest niedziela. Szkoda czasu i szkoda wysiłku na nabijanie 6–7 kilometrów po
asfaltówce i w górę, wbrew własnym zwyczajom biorę taksówkę żeby dojechać do wejścia na szlak.
Kolejka linowa, która miała mnie podwieźć jeszcze kawałek do góry, jest nieczynna. Podobnie jak restauracja i schronisko koło górnej stacji kolejki. Chyba dlatego, że to nie jest sezon narciarski. Pozostaje wspinaczka, najpierw szeroką drogą, potem coraz węższymi ścieżkami prowadzącymi przez las. Powyginane pnie drzew i ogołocone z liści gałęzie dowodzą siły i częstości wiatrów. Rozwidlenie szlaku oznakowanego czerwonymi wstążkami wiązanymi na gałęziach czy pniach drzew powoduje jak zwykle rozterkę – iść ku czołu lodowca zgodnie z pierwotnym zamierzeniem czy skręcić na szlak „Del filo” (el filo – hiszp. „skraj”, „krawędź”), o którego istnieniu wcześniej nie wiedziałam, dopiero tablica na rozstaju szlaków mnie o nim poinformowała. Jest już późno, obydwóch szlaków nie przejdę. Ale tak… lodowiec niejeden już widziałam, a nawet po lodowcu chodziłam, to wypada sprawdzić, o co chodzi z tą „krawędzią”.
Ścieżka lekko wznosi się, drzew coraz mniej, za to coraz więcej krzewów, których z każdym krokiem również ubywa, pojawiają się trawy i mchy. Wiele gatunków mchów. Uwodzących całą paletą odcieni – od srebrnego i srebrzysto-zielonego do ciemnej zieleni. Wielobarwne, nieregularne kształty układają się w abstrakcyjne wzory, przywodząc na myśl dywany zaprojektowane przez współczesnych artystów. Albo stos poduszek zapraszających do odpoczynku.
Z każdym krokiem odsłania się coraz rozleglejszy widok na miasto, na kanał Beagle, na góry po drugiej stronie kanału, a może na wyspach na kanale, które zaczynają już tonąć w promieniach słońca chowającego się za szczyty nad lodowcem Martial. Tablica ustawiona na środku ścieżki oznajmia koniec szlaku. Trzeba wracać. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że ścieżka biegła cały czas trawersem góry – czyli to o taką „krawędź” chodzi w nazwie szlaku.
Bez pośpiechu wracam na parking i schodzę z góry już na piechotę szlakami prowadzącymi do miasta. Mijam dwa wyglądające jak wymarłe kombinaty sanatoryjno-wypoczynkowe i słońce nie zdążyło jeszcze całkiem zasnąć, gdy jestem już w hotelu.
Miasto zwiedzam kolejnego dnia, po powrocie z Parku Narodowego Ziemi Ognistej (post o PN "za chwilę").
Pod koniec XIX wieku władze Argentyny podjęły
decyzję o zorganizowaniu na Ziemi Ognistej kolonii karnej. Warunki na zorganizowanie
tutaj takiej placówki były doskonałe – całkowite odludzie, odległości od innych
osad i naturalna przeszkoda w postaci Kanału Magellana w zasadzie
uniemożliwiały wszelkie próby ucieczki. Z drugiej strony takie miejsce musiało
być samowystarczalne. Toteż więźniowie sami musieli sobie wybudować mieszkanie/więzienie,
wokół którego wyrosło potem miasto. Nie wiem, kto projektował budynek
więzienia, który swoje więzienne funkcje pełnił w latach 1902–1947, ale niewątpliwie
był to człowiek o niesłychanej fantazji. Zaprojektował bowiem budynek zainspirowany kształtem... ośmiornicy. Obecnie mieści się tutaj Muzeum Morskie i kilka innych galerii.
„Ośmiornicę” oglądam tylko z zewnątrz, podobnie jak Muzeum Końca Świata, chociaż obydwie placówki cieszą się dobrą opinią. Nie zwiedzę ich, bo musiałabym zostać jeszcze jeden dzień, ale… kalendarz i harmonogram podróży każą mi jechać dalej.
Pozostaje mi spacer promenadą nad kanałem Beagle, zerknięcie na domy, z których niektóre pamiętają początek ubiegłego wieku, na osiadły na mieliźnie, tuż przy brzegu, holownik Saint Christopher. Zwodowany w 1943 roku, zakończył swoją służbę w 1953 roku z powodu problemów z silnikiem. Dopiero w 2004 roku wydobyto z niego pozostały tam olej opałowy. Potem go trochę wyprostowano z półleżącej pozycji, powstały projekty jak go zagospodarować, jakieś prace już zostały wykonane. Może dlatego tak dobrze wygląda.
Jeszcze chwila zadumy nad pomnikiem poświęconym nie tak dawnej (1982) przecież wojnie o Falklandy-Malwiny, jednym z wielu, które widziałam prawie w każdym argentyńskim mieście, w którym byłam, i myślami jestem już w Patagonii. Jutro lecę do El Calafate.
No to byłyśmy na krańcu świata! I powiem Ci Mariolka, że to bardzo przyjemne miejsce. Z wyjątkiem pomników kolonizatorów, którzy wytrzebili tubylców. Za to mchy to rzeczywiście kolorowe poduchy, niezwykłe!
OdpowiedzUsuńA kupiłaś jakąś pamiątkę w sklepie reklamowanym przez pingwinki (choć te to są chyba z Madagaskaru!)?
Tak, takie samo jest moje zdanie na temat kolonizatorów. Kupno pamiątek ograniczam do minimum, i do ostatniego dnia podróży - wiadomo, musiałabym je miesiąc czy dwa wozić ze sobą. Pingwinki się "nie załapały".
Usuń