piątek, 15 maja 2020

Mur dziesięciu tysięcy li – Wielki Mur Chiński, Huanghua. Cz. III.



Jakże przyjemnie spaceruje się, nieważne, w jakim miejscu, gdy człowiek nie jest ciągle potrącany przez „współzwiedzających”, a zrobienie zdjęcia bez bohaterów drugiego planu nie przysparza najmniejszych kłopotów. A taką właśnie przyjemność sprawiłam sobie, przyjeżdżając do Huanghua (część I i II tej relacji: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/03/mur-dziesieciu-tysiecy-li-wielki-mur.html   http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/03/mur-dziesieciu-tysiecy-li-wielki-mur_27.html). 

Oczywiście nie jestem jedyną zwiedzającą. Na pierwszym odcinku trafia mi się nawet osobisty fotograf. Kiedy niemal równocześnie ze mną na mur wchodzi niemłoda już para, proszę o zrobienie mi zdjęcia. Pan z chęcią bierze ode mnie aparat fotograficzny. Potem co chwilę zatrzymuje się, chcąc kontynuować swoją misję – abym nie wróciła do domu bez zdjęć pt. „Ja tam byłam”. Nie zraża się nawet, gdy po trzech sesjach bardzo mu dziękuję – ileż można zrobić zdjęć z sobą „na tle” fragmentu muru. 

Na ostatnim odcinku mury, przed najwyżej usytuowana strażnicą, dwoje młodych ludzi prosi mnie z kolei o zrobienie sobie zdjęcia z nimi. Nie pierwsza to zresztą tego typu sytuacja, gdy wcielam się w rolę celebrytki z zagranicy pozującej na ściance – czymkolwiek ta „ścianka” w takim momencie jest. Pewnie chłopcy woleliby mieć to zdjęcie z kimś młodszym, ale wyboru nie mają – zagraniczne, a ściślej mówiąc, europejskie grupy wycieczkowe, w których byłoby w czym (raczej „w kim”) wybierać, raczej tutaj nie przybywają.













Docieram do tej ostatniej strażnicy. Zgodnie z tym, co mówiła pani w kasie, tylko dotąd mogę dojść. Tymczasem widzę dalszy odcinek muru i kolejne strażnice. Co więcej, widzę tam też ludzi… Aha, ale przejścia dalej nie ma. To znaczy, nie ma zgodnie z założeniem, ale nie przewidziano, że pęd ludzi do zdobywania tego, co niemożliwe, jest przeogromny. Organizatorzy chyba dawno tutaj nie byli, nie wiedzą, że sztuczne bariery zostały… może nie zlikwidowane, ale nieco zmodyfikowane. Można strażnicę opuścić i podążyć dalej…

Trochę za wysoko, aby zeskoczyć. Kilka kamieni, które „wzięły się” tutaj zapewne w wyniku wyrwania ich z zabytku (!), trochę za nisko… Od czegóż jednak są moi chińscy przyjaciele – ci z ostatniej sesji zdjęciowej! Podają rękę i mogę iść dalej. 


Niedaleko dochodzę. W pewnym momencie droga się kończy. Chociaż trudno powiedzieć, nie widzę jej dalszego biegu, chyba tam jest znaczny uskok… To chyba jednak wrócę, póki w strażnicy jest jeszcze ktoś, kto może mi pomóc. Bez wsparcia do jej wnętrza raczej nie dam rady się wdrapać.

Godzinę później, kiedy już z murów zeszłam i podążyłam jeszcze szlakiem do stawu Hailong, mam okazję oglądnąć ten fragment umocnień z drugiej strony. Stok góry jest tu bardzo stromy, a mur miejscami całkowicie zniszczony, wygląda podobnie jak górskie piargi. Ludzie, których widziałam, weszli prawdopodobnie jakimś odległym wejściem od strony zachodniej i na pewno nie mogliby dotrzeć do strażnicy, w której byłam. 














4 komentarze:

  1. Przyjemnie się czyta Twoje opisy. Co raz to uśmiech pojawia się na twarzy, bo tyle tam humoru. A dzięki sympatycznym i nadgorliwym tubylcom masz ładne zdjęcia. Miejsce przecież niesamowite, dobrze jest być uwiecznionym na ich tle:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, teraz czasami zapominam o zrobieniu zdjęcia pt. "my tam byli". I pomyśleć, że w czasach "orwowskich", czyli przed aparatami cyfrowymi, właściwie większość zdjęć była właśnie takich upamiętniających nasz pobyt.

      Usuń
  2. Kiedy znowu będzie można tak podróżować?

    OdpowiedzUsuń