Jakże przyjemnie
spaceruje się, nieważne, w jakim miejscu, gdy człowiek nie jest ciągle
potrącany przez „współzwiedzających”, a zrobienie zdjęcia bez bohaterów
drugiego planu nie przysparza najmniejszych kłopotów. A taką właśnie
przyjemność sprawiłam sobie, przyjeżdżając do Huanghua (część I i II tej relacji: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/03/mur-dziesieciu-tysiecy-li-wielki-mur.html http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/03/mur-dziesieciu-tysiecy-li-wielki-mur_27.html).
Oczywiście nie jestem jedyną zwiedzającą. Na pierwszym odcinku trafia mi się nawet osobisty fotograf. Kiedy niemal równocześnie ze mną na mur wchodzi niemłoda już para, proszę o zrobienie mi zdjęcia. Pan z chęcią bierze ode mnie aparat fotograficzny. Potem co chwilę zatrzymuje się, chcąc kontynuować swoją misję – abym nie wróciła do domu bez zdjęć pt. „Ja tam byłam”. Nie zraża się nawet, gdy po trzech sesjach bardzo mu dziękuję – ileż można zrobić zdjęć z sobą „na tle” fragmentu muru.
Na ostatnim
odcinku mury, przed najwyżej usytuowana strażnicą, dwoje młodych ludzi prosi
mnie z kolei o zrobienie sobie zdjęcia z nimi. Nie pierwsza to zresztą tego
typu sytuacja, gdy wcielam się w rolę celebrytki z zagranicy pozującej na
ściance – czymkolwiek ta „ścianka” w takim momencie jest. Pewnie chłopcy
woleliby mieć to zdjęcie z kimś młodszym, ale wyboru nie mają – zagraniczne, a
ściślej mówiąc, europejskie grupy wycieczkowe, w których byłoby w czym (raczej „w kim”) wybierać,
raczej tutaj nie przybywają.
Docieram do tej
ostatniej strażnicy. Zgodnie z tym, co mówiła pani w kasie, tylko dotąd mogę
dojść. Tymczasem widzę dalszy odcinek muru i kolejne strażnice. Co więcej,
widzę tam też ludzi… Aha, ale przejścia dalej nie ma. To znaczy, nie ma zgodnie
z założeniem, ale nie przewidziano, że pęd ludzi do zdobywania tego, co
niemożliwe, jest przeogromny. Organizatorzy chyba dawno tutaj nie byli, nie
wiedzą, że sztuczne bariery zostały… może nie zlikwidowane, ale nieco
zmodyfikowane. Można strażnicę opuścić i podążyć dalej…
Trochę za wysoko,
aby zeskoczyć. Kilka kamieni, które „wzięły się” tutaj zapewne w wyniku
wyrwania ich z zabytku (!), trochę za nisko… Od czegóż jednak są moi chińscy
przyjaciele – ci z ostatniej sesji zdjęciowej! Podają rękę i mogę iść dalej.
Niedaleko
dochodzę. W pewnym momencie droga się kończy. Chociaż trudno powiedzieć, nie
widzę jej dalszego biegu, chyba tam jest znaczny uskok… To chyba jednak wrócę,
póki w strażnicy jest jeszcze ktoś, kto może mi pomóc. Bez wsparcia do jej
wnętrza raczej nie dam rady się wdrapać.
Godzinę później,
kiedy już z murów zeszłam i podążyłam jeszcze szlakiem do stawu Hailong, mam
okazję oglądnąć ten fragment umocnień z drugiej strony. Stok góry jest tu bardzo stromy, a mur miejscami całkowicie zniszczony, wygląda podobnie jak górskie
piargi. Ludzie, których widziałam, weszli prawdopodobnie jakimś odległym wejściem
od strony zachodniej i na pewno nie mogliby dotrzeć do strażnicy, w której
byłam.
Przyjemnie się czyta Twoje opisy. Co raz to uśmiech pojawia się na twarzy, bo tyle tam humoru. A dzięki sympatycznym i nadgorliwym tubylcom masz ładne zdjęcia. Miejsce przecież niesamowite, dobrze jest być uwiecznionym na ich tle:)))
OdpowiedzUsuńTak, teraz czasami zapominam o zrobieniu zdjęcia pt. "my tam byli". I pomyśleć, że w czasach "orwowskich", czyli przed aparatami cyfrowymi, właściwie większość zdjęć była właśnie takich upamiętniających nasz pobyt.
UsuńKiedy znowu będzie można tak podróżować?
OdpowiedzUsuńTeż chciałabym wiedzieć!
Usuń