sobota, 5 grudnia 2015

Indonezja - Smoki z Komodo


Po sporej dawce sztuki i architektury na Jawie i Bali, czas na inne emocje. Czas na spotkanie z naturą. Jutro lecę na Flores. Lecę na Flores, żeby spotkać się ze smokami z Komodo.

Warany co prawda na Flores też żyją (ok. 2 tysięcy sztuk), ale do niewielkiej ich enklawy w środkowej części wyspy zagląda niewielu turystów. Na maleńką wysepkę Gili Motang która jest domem około 100 waranów – chyba nikt. Celem przyjezdnych jest głównie Komodo (ok. 1700 waranów), ostatnio również Rinca (ok. 1300 waranów). A najczęściej obydwie. Punktem wypadowym jest właśnie Flores, a ściślej mówiąc, Labuanbajo – niewielka, kiedyś rybacka wioska, dzisiaj żyjąca głównie z turystyki. Chociaż ryby też widzę, spacerując wieczorem nad brzegiem morza i podziwiając słońce tonące właśnie w ciepłej wodzie Morza Flores. Suszą się na wielkich płachtach rozłożonych na plaży. Ale o samej Flores będzie innym razem...
















Liczba osób, które chcą się spotkać ze smokami z Komodo, a i tych, którzy chcą ponurkować w ciepłych południowych morzach, ciągle wzrasta, ale styczeń to nie sezon turystyczny. Oferta lokalnych biur podróży nie jest zbyt bogata, a zmowa cenowa wyraźnie widoczna. Decyduję się kupić dwudniowy rejs w hotelu, w którym się zatrzymałam.


Rejs okazuje się bardzo udany. Odbywam dwa dwugodzinne trekkingi – jeden na Komodo, drugi na Rinca, na których, zgodnie z programem, mam spotkać warany. I chociaż często się zdarza, że program programem, a życie życiem, warany spotykam. Dwa przedstawiciele varanus komodoensis, największej współcześnie żyjącej jaszczurki, wygrzewają się na zalanej słońcem polanie. Każdy ma ponad dwa i pół metra długości. Nie są agresywne – prawdopodobnie najedzone. Niemniej jednak wszyscy przewodnicy (a po wyspach nie wolno się plątać samemu) są zaopatrzeni w długie, rozwidlone kije. Tak na wszelki wypadek. Kilka następnych sztuk przelewa swe cielska z boku na bok, krążąc koło budynków stacji parku narodowego. Prawdopodobnie wyczuły, że w nocy był obfity połów – tak przynajmniej twierdzi przewodnik. Dwa uprawiają miłość, czym wzbudzają zdumienie pana przewodnika – bo to nie ich czas. One mają dbać o zachowanie gatunku od maja do sierpnia, a nie w styczniu!



Pełna wrażeń wracam na pokład. Czas na nurkowanie. To znaczy, gdybym nurkowała. Ale nurkuję czy nie, zatrzymujemy się nad rafą koralową, niedaleko Pantai Merah (różowej plaży).
Łódka, na której odbywam rejs… No właśnie, nie wiem, czy to jeszcze łódka, czy już statek… Na łódkę jest to chyba za duże, na statek – za małe. Nieważna nazwa, jednostka pływająca, na której odbywam rejs, zostaje otoczona niewielkimi canoe. Muszle, perłopławy, rozgwiazdy, perły… Mogę kupić, co dusza zapragnie. I za co pewnie drogo bym zapłaciła podczas odprawy celnej w Polsce.

Z duszą na ramieniu wsiadam do jednego z canoe, żeby dopłynąć do plaży. Niestabilna, nie szersza niż 40 centymetrów łódka chybocze się i chwieje przy najmniejszym poruszeniu. Siedzę jak sparaliżowana, widząc oczami wyobraźni, jak wpadam – na zawsze – w objęcia koralowców żyjących gdzieś tam, w głębinie pod canoe.







Za to plaża jest cudowna! Rzeczywiście różowa. Za sprawą drobinek czerwonego korala, które wyrzucane są na brzeg przez fale. Czując grunt pod nogami, z rozkoszą pływam w ciepłej przybrzeżnej wodzie chłodzona łagodną, orzeźwiającą bryzą. Tracę poczucie czasu.
Niech się schowają plaże Sanur!

Noc spędzam na pokładzie – dosłownie, bo kajut na tej łajbie nie przewidziano. Zacumowaliśmy razem z innymi sześcioma statkami w Zatoce Latających Lisów – nietoperzy z rodziny rudawkowatych. Spłoszone przez kogoś, wzbijają się w powietrze, przesłaniając zachodzące słońce.


Generatory na sześciu łódkach prędko zostają wyłączone – zdrożeni turyści zapadają w sen po ciężkim (!?), ale za to pełnym wrażeń dniu. Tylko na jednej łódce życie towarzyskie toczy się długo w nocy, skutecznie zakłócając odpoczynek. Nie mogę spać ja, nie może spać Hussein, towarzyszący mi przewodnik. Nie wiem co prawda, po co mi na łódce przewodnik, może raczej należałoby go nazwać panem do towarzystwa, gdyby nie dwuznaczność tego określenia. Na trekkingi i tak muszę brać przewodnika uprawnionego przez kierownictwo parku narodowego. Jednak stanowiący załogę kapitan i kuchcik nie mówią po angielsku. Hussein mówi. Nie za dobrze, ale mówi. Ale za to jakie interesujące są nasze rozmowy! Ot chociażby, jak mu wytłumaczyć, co znaczy słowo quarrel (kłócić się), które pojawiło się w jednej z rozmów i jest niezbędne do zrozumienia istoty rzeczy. Ale pan jest inteligentny – po opisaniu wyrazu kilkoma zdaniami radośnie wykrzykuje:
– Wiem! Dużo ble, ble…
A myślałam, że „ble, ble” to polski slang!




Pan kuchcik...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz