czwartek, 20 listopada 2014

Pierwsze wrażenie jest najwazniejsze... Laos

Laos podobał mi się od pierwszego dnia. Niby warunki podobne jak w sąsiednim Myanmarze ale...
W spokojnym Vientianie, stolicy Laosu, który odwiedzam jako pierwszy, mogę iść chodnikiem (co w wielu krajach Azji nie jest takie oczywiste żeby wspomnieć chociażby  Myanmar czy Dżakartę i Denpasar w Indonezji)! Płyty zakrywające kanały na swoim miejscu, handel uliczny ograniczony w zasadzie do placów targowych, śmieci jakby mniej...
No, chociaż... wokół Pha That Luang, narodowego symbolu, pomnika narodowego,  jakby więcej... Nic dziwnego, właśnie skończyły się obchody corocznego święta pagody, a wszystkie święta, festiwale czy inne "obchody" na całym świecie służą wzmożonej produkcji śmieci.

Pha That Luang trochę mnie rozczarował. Wielkością, chociaż "swoje" 44 metry wysokości ma. Jakoś wyobrażałam sobie ze jest większy...

Ale Luang Prabang, kolejne miasto, które odwiedziłam nie rozczarował. Skupisko świątyń, klasztorów, pagód... Czerwono-złote, koronkowe zdobienia, krzątający się wokół nich mnisi, spokój... Sprzyja medytacji i "odlotom". Po skończonej kolacji dopijałam zimne Beerlao gdy sąsiad przy stoliku obok prosi o przyprawy. Na dźwięk jego słów wzdrygnęłam się co pan zauważa,  przeprasza i komentuje: "tak, rozumiem, Nirwana".

Luang Prabang to takie miasto, które ma w sobie to "coś". Tak samo jak Kraków...
Oj, nie chce mi się wyjeżdżać z Luang Prabang!

Ale Równina Dzbanów czeka. Ok. 200 km na wschód od Luang Prabang odkryto kilkanaście miejsc gdzie przetrwały wielkie kamienne dzbany. Kto, kiedy dokładnie i po co je wykuł? Zagadka na miarę posagów Moai z Wyspy Wielkanocnej czy kamiennych kul Kostaryki.
A dla mnie jeszcze jedna okazja do pobicia kolejnego życiowego rekordu. Bo chodzi o to, że stanowiska archeologiczne odlegle są jedno a 12 km, dwa kolejne o 25 km od Phonosavan, miasta w którym zatrzymują się ci, którzy chcą zobaczyć kamienne dzbany. Ale "transportowcy" już się "nauczyli" - za usługę podwiezienia chcą... Szkoda przeliczać. Rower jest dobry na wszystko. Tylko, że dotychczas mój rekord dzienny na rowerze to było najwyżej dwadzieścia kilometrów.
Ze stanowiskiem nr 1 nie ma problemu, na przejazd rowerem do dwóch dalszych jakoś nie mam odwagi się odważyć (tam i z powrotem to ok. 50 km). I chyba bym się nie odważyła, gdyby nie to, że w pierwszym dniu, oddając rower zapytałam dwie kobiety również zwracające swoje rowery,  gdzie były.  Na stanowisku 2 i 3. Dały rade! To ja nie dam? A że połowa tej trasy to nie asfaltówka...

A dzbany robią wrażenie! A jeżeli jeszcze przy okazji spotyka się  Rodaków! I to z pobliskich Krakowowi Katowic!

I stad już tak blisko do Hanoi. I nawet jest bezpośredni autobus, sliping... Tylko jakoś nie mogę biletu kupić. Wszyscy agenci sprzedający bilety każą mi zgłosić się w dniu wyjazdu. Nie mogę tego zrozumieć, kiedy "przyciskam" pytaniami o co tu chodzi, okazuje się, że autobus jedzie z Luang Prabang i oni tylko rezerwują przejazd, a może się okazać, że będę "spała" w przejściu na podłodze.

Dziękuję, pojadę, zgodnie z wcześniejszymi planami na południe do Savannakhet i przekroczę granicę w Lao Bao.
Pojechałam, dojechałam po 14 godzinach, tuż przed północą.
Jestem w Savannakhet (bardzo przyjemnym zresztą miasteczku!). Ale wczorajsza podroż to największy hardcore jaki mi się trafił we wszystkich moich podróżach. Opiszę go w Emeytce w Laosie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz