niedziela, 30 listopada 2014

Japonia. Na spotkanie z Wielkim Buddą – Kamakura

Pada. Ale Kamakura czeka. Może tam nie będzie padało!

Kamakura była siedzibą siogunów z rodu Minamoto w latach 1192–1333. I chociaż nigdy nie była oficjalną stolicą Japonii, to faktycznie miastem stołecznym w okresie tego siogunatu Kamakura była. Poważnie ucierpiała w czasie trzęsienia ziemi w roku 1923, ale zniszczenia II wojny światowej zostały jej oszczędzone. Obecnie jest luksusową „sypialnią” Tokio. I miejscem, gdzie można zobaczyć dziewiętnaście chramów i sześćdziesiąt pięć świątyń. A i tak najważniejsza jest świątynia Kōtoku-in ze względu na swojego „lokatora” – Daibutsu, Wielkiego Buddę.
Niestety moje nadzieje względem pogody okazują się płonne. Po półtoragodzinnej podróży pociągiem jestem w Kamakurze. Pada jeszcze bardziej niż w Tokio. Preferuję zwiedzanie na piechotę, jednak wobec niesprzyjającej aury decyduję się dojechać do Wielkiego Buddy autobusem. Ale po dwudziestominutowym, bezowocnym czekaniu na autobus podejmuję spacer w deszczu i nie mogę przeżałować straconego na czekanie czasu. Przecież to tylko niecałe dwa kilometry…


Wielki Budda, jeden z dwóch najstarszych i największych posągów Buddy z brązu w Japonii, rzeczywiście robi wrażenie. Powstał w 1252 roku. Od 1495 roku ta wysoka na 13,5 metra figura siedzącego Buddy, ważąca 93 tony, stoi pod gołym niebem. Świątynia, w której pierwotnie umieszczona była figura, nie oparła się tajfunom i falom tsunami w XV wieku. Figura jest wewnątrz pusta i można do niej wejść. Tutaj doskonale widać, z jakich płatów odlewu została wykonana. 



czwartek, 20 listopada 2014

Pierwsze wrażenie jest najwazniejsze... Laos

Laos podobał mi się od pierwszego dnia. Niby warunki podobne jak w sąsiednim Myanmarze ale...
W spokojnym Vientianie, stolicy Laosu, który odwiedzam jako pierwszy, mogę iść chodnikiem (co w wielu krajach Azji nie jest takie oczywiste żeby wspomnieć chociażby  Myanmar czy Dżakartę i Denpasar w Indonezji)! Płyty zakrywające kanały na swoim miejscu, handel uliczny ograniczony w zasadzie do placów targowych, śmieci jakby mniej...
No, chociaż... wokół Pha That Luang, narodowego symbolu, pomnika narodowego,  jakby więcej... Nic dziwnego, właśnie skończyły się obchody corocznego święta pagody, a wszystkie święta, festiwale czy inne "obchody" na całym świecie służą wzmożonej produkcji śmieci.

Pha That Luang trochę mnie rozczarował. Wielkością, chociaż "swoje" 44 metry wysokości ma. Jakoś wyobrażałam sobie ze jest większy...

Ale Luang Prabang, kolejne miasto, które odwiedziłam nie rozczarował. Skupisko świątyń, klasztorów, pagód... Czerwono-złote, koronkowe zdobienia, krzątający się wokół nich mnisi, spokój... Sprzyja medytacji i "odlotom". Po skończonej kolacji dopijałam zimne Beerlao gdy sąsiad przy stoliku obok prosi o przyprawy. Na dźwięk jego słów wzdrygnęłam się co pan zauważa,  przeprasza i komentuje: "tak, rozumiem, Nirwana".

Luang Prabang to takie miasto, które ma w sobie to "coś". Tak samo jak Kraków...
Oj, nie chce mi się wyjeżdżać z Luang Prabang!

Ale Równina Dzbanów czeka. Ok. 200 km na wschód od Luang Prabang odkryto kilkanaście miejsc gdzie przetrwały wielkie kamienne dzbany. Kto, kiedy dokładnie i po co je wykuł? Zagadka na miarę posagów Moai z Wyspy Wielkanocnej czy kamiennych kul Kostaryki.
A dla mnie jeszcze jedna okazja do pobicia kolejnego życiowego rekordu. Bo chodzi o to, że stanowiska archeologiczne odlegle są jedno a 12 km, dwa kolejne o 25 km od Phonosavan, miasta w którym zatrzymują się ci, którzy chcą zobaczyć kamienne dzbany. Ale "transportowcy" już się "nauczyli" - za usługę podwiezienia chcą... Szkoda przeliczać. Rower jest dobry na wszystko. Tylko, że dotychczas mój rekord dzienny na rowerze to było najwyżej dwadzieścia kilometrów.
Ze stanowiskiem nr 1 nie ma problemu, na przejazd rowerem do dwóch dalszych jakoś nie mam odwagi się odważyć (tam i z powrotem to ok. 50 km). I chyba bym się nie odważyła, gdyby nie to, że w pierwszym dniu, oddając rower zapytałam dwie kobiety również zwracające swoje rowery,  gdzie były.  Na stanowisku 2 i 3. Dały rade! To ja nie dam? A że połowa tej trasy to nie asfaltówka...

A dzbany robią wrażenie! A jeżeli jeszcze przy okazji spotyka się  Rodaków! I to z pobliskich Krakowowi Katowic!

I stad już tak blisko do Hanoi. I nawet jest bezpośredni autobus, sliping... Tylko jakoś nie mogę biletu kupić. Wszyscy agenci sprzedający bilety każą mi zgłosić się w dniu wyjazdu. Nie mogę tego zrozumieć, kiedy "przyciskam" pytaniami o co tu chodzi, okazuje się, że autobus jedzie z Luang Prabang i oni tylko rezerwują przejazd, a może się okazać, że będę "spała" w przejściu na podłodze.

Dziękuję, pojadę, zgodnie z wcześniejszymi planami na południe do Savannakhet i przekroczę granicę w Lao Bao.
Pojechałam, dojechałam po 14 godzinach, tuż przed północą.
Jestem w Savannakhet (bardzo przyjemnym zresztą miasteczku!). Ale wczorajsza podroż to największy hardcore jaki mi się trafił we wszystkich moich podróżach. Opiszę go w Emeytce w Laosie.

piątek, 7 listopada 2014

Mingalaba znaczy Dzien Dobry - Myanmar

W relacjach z podroży, w przewodnikach, Myanmar (w Polsce ciągle jeszcze bardziej znany jako Birma) nazywany jest krajem ludzi uśmiechniętych. I rzeczywiście. Mieszkańcy Myanmaru witają nieznajomych przybyszy uśmiechem a Mingalaba jest powszechne. Chociaż w Mandalaj uśmiechów już jakby mniej. Znak czasu. Turystyka wkracza do Myanmaru wielkimi krokami. Z tym co dobre i tym co złe. Uliczni sprzedawcy coraz bardziej nachalni, taksówkarze i rikszarze od razu podwajają (żeby tylko "podwajają"!) cenę swojej usługi a małe dzieci nie usiłują udawać, że chcą coś sprzedać - przecież angielskie słowo money jest takie łatwe!

Gdzie byłam i co widziałam?
Yangon - Pyay - Bagan - Kalew - Mandalaj - Yangon.
Numer jeden? Ciągle się waham.

Bagan. Niegdysiejsza stolica przeżywała swój zloty wiek za panowania króla Anawratha (XI wiek). To pierwsze państwo birmańskie upadło. Pozostały pagody. Dwa tysiące? Trzy? Nikt tak do końca nie wie. Na niektóre można się wdrapać i popatrzeć na inne "z góry". Wynurzające się z gęstwiny drzew w pierwszych promieniach wschodzącego słońca czy wspaniale oświetlone ostatnimi słonecznymi błyskami. Te najsławniejsze zostały już otoczone straganami i stertami śmieci. Szkoda. Ale wystarczy się trochę pomęczyć prowadząc rower piaszczystymi bezdrożami aby trafić do takich miejsc, gdzie zwiedzających niewielu bywa. I schroniwszy się przed palącym słońcem w cieniu jednej pagody kontemplować urodę sąsiednich lub podglądać zapobiegliwą wiewiórkę krzątającą się na swoim gospodarstwie.

Konkurencją do "numeru jeden" jest dla mnie jaskinia Pintaja do której wybrałam się z Kalew. Blisko 50-cio kilometrowa przejażdżka na motorze drogami których jakość pozostawia wiele do życzenia, nie jest zbyt przyjemnym doświadczeniem. Ale warto było. Tysiace figur Buddy(podobno 8000 tysięcy), różnej wielkości i w rożnych pozach, od wieków przynoszone przez wiernych, zgromadzone w niewielkim przecież ciągu jaskiń, robią wrażenie.

Na odwiedzenie zasłużyła też Srikshetra (Sri Ksetra), jedna z antycznych stolic Myanmaru, której początki giną w mrokach legend, na razie niezbyt często odwiedzana przez przyjezdnych. Tym większe zdziwienie, a pewnie i zaniepokojenie wzbudziła "forinerka" (cudzoziemka), która wyraziła wolę zwiedzenia stanowiska archeologicznego o powierzchni 5,5 mil kwadr. (spisuje z prospektu, nie będę przeliczała mil na kilometry) na piechotę. Zaniepokojenie, bo przecież jest samo południe, żar się z nieba leje, starsza pani "zejdzie" z tego świata i będzie międzynarodowa afera!  Oddelegowano policjanta, żeby obwiózł mnie na motorze po najciekawszych miejscach.

Oczywiście swoją porcję kilometrów  i tak "nabiłam" - po pożegnaniu się z sympatycznym policjantem odwiedziłam na piechotę parę już mniej odległych obiektów.
I wcale się nie zdziwiłam kiedy się okazało, że dwie idące naprzeciwko mnie (idące a nie korzystające z moto-taxi!) osoby to Polacy.
Chyba kierownictwo strefy archeologicznej Sri Ksetra musi się przyzwyczaić, do niestandardowych zachowań Polaków!
Z Małgorzatą i Radkiem odbyłam jeszcze wspólną, nocną podróż do Bagan. I na własnej skórze mieliśmy okazję przekonać się jak właściciel hotelu Myat Logding House w którym się zatrzymaliśmy interpretuje wywieszone w wielu miejscach miasta hasło "take care of tourist" ("zatroszcz się o turystę"). Z jego pośrednictwa skorzystaliśmy przy zakupie biletów autobusowych do Bagan. Płacąc jak za autobus o dość wysokim standardzie jechaliśmy... no właśnie jak to nazwać? Chyba "autobus ciężarowy" to najbardziej adekwatna nazwa. Ale to już dłuższa historia która na pewno znajdzie się w Emerytce w Myanmarze. Jedno jest pewne. Jeżeli los kogoś rzuci do Pyay (tak nazywa się miasto - punkt wypadowy do zwiedzania Sri Ksetry) należy unikać hotelu Myat Lodging House. A jeżeli nie będzie to możliwe, bo baza hotelowa dla niskobudżetowców w Pyay na razie skromna, to przynajmniej nie należy korzystać z pośrednictwa właściciela hotelu przy zakupie biletów autobusowych czy kolejowych.

Moje kontakty z myanmarską policją nie zakończyły się w Sri Ksetra. Ciag dalszy nastąpił w Mandalaj, które Król Mindon (to już XIX wiek) założył chcąc spełnić dawną przepowiednie o Złotym Mieście. Założenie pałacowe - ku utrapieniu współczesnych zwiedzających - miało plan kwadratu o boku 2 kilometry! Dokładnie pośrodku wzniesiono pałac. Pomijając w tej chwili losy pałacu, nie można zapomnieć, że obecnie otoczone murami wnętrze to w niewielkim stopniu pałac - większość to tereny wojskowe. Dla obcokrajowców wyznaczono jedną bramę, dokładnie po przeciwnej stronie kwadratu biorąc pod uwagę położenie hotelu w którym się zatrzymałam. Ale kupując dzień wcześniej bilet, taki do wszystkich obiektów, zapytałam, czy teraz mając już bilet, mogę wejść do pałacu każdą z bram. Pani potwierdziła ale niestety okazało się to niezgodne z rzeczywistością. Dalszy przebieg wydarzeń był łatwy do przewidzenia. Panowie policjanci "swoją" brama mnie nie wpuścili, "wsadzili mnie" na motor, dowieźli do bramy dla obcokrajowców a potem, po przejściu całej procedury (tak, tak, bo to cala procedura włącznie w podawaniem numeru paszportu!) pan policjant (a może to był wojskowy) dowiózł mnie do wrót pałacu. Tym sposobem zaoszczędzono mi blisko 5-kilometorwego marszu, lub raczej kliku tysięcy kyatów jakie musiałabym wydać na moto-taxi, bo taki spacer byłby w tamten poranek całkowicie nieracjonalny.

A sam Yangon (znany bardziej jako Rangun; do 2005 roku stolica Myanmaru)?
Złota Pagoda Szwe Dagon nie zaprezentowała mi się w całej złotej krasie - trwa właśnie remont. I tylko mam wątpliwości co do tych 8.688 płyt złota które ją pokrywają.
Mam wątpliwości, bo patrząc na ludzi pracujących na rusztowaniach widzę jak szybko spod ich rak (niestety z tak dużej odległości nie mogę zobaczyć jakich narzędzi używają) znika złota powłoka i ukazuje się brązowa powierzchnia. Mam wątpliwości, bo co prawda nie znam się na tym, ale wydaje mi się, że jeżeli cokolwiek pokrywają złote płyty, to się je konserwuje a nie usuwa ich powierzchnię.

Przewodniki wspominają o "kolonialnej zabudowie" mającej być atutem wyglądu miasta. Nie wspominają niestety, że tylko bardzo nieliczne budynki kolonialne są zadbane (np. ratusz). Zdecydowana większość to przegniłe mury pokryte czarnymi liszajami grzybów czy pleśni. Po przeniesieniu stolicy do Najpjidaw cale kwartały śródmieścia w których kiedyś kwitło ministerialne życie, popadło w ruinę.

Ale "idzie nowe". Pojawiają się wieżowce, mnożą się centra handlowe. Nie ma ulicy, na której nie byłoby salonu ze smartfonami - jakże odbiegające od znajdujących się obok sklepików typu: "szwarc, mydło i powidło".  Niestety, jak na razie marmury i lustra galerii handlowych i sklepów z elektroniką nie powodują zmiany zachowań - wyrzucanie śmieci "pod siebie" czy przez okno samochodu/autobusu jest powszechne. A ulice pokryte są bordowymi plamami powstałymi po wypluwaniu pozostałości przeżutego betelu.

Mnogość sklepów z elektroniką nie ma też wpływu na szybkość łącz internetowych. Mimo napisania tego posta jeszcze na myanmarskiej ziemi, nie udało mi się go opublikować (ani nawet zaglądnąć do skrzynki pocztowej!).
Od dwoch dni jestem w Laosie, Ludzie nie żuja betelu, klimat niby ten sam ale liszaje  na budynkach mniejsze, śmieci też jakby mniej...

Podoba mi sie Laos!