Na parkingu
stanowiska pierwszego stoi już kilka rowerów. Widać nie tylko ja nie dałam się
oskubać przemysłowi turystycznemu Laosu. Centrum informacyjne zamknięte – jest
niedziela. Ale samo stanowisko można zwiedzać. Co więcej, wahadłowo kursujący
melex podwozi zwiedzających jakieś czterysta metrów na miejsce bliskiego już
spotkania z tajemniczą „porcelaną”.
Tutaj, na tym
stanowisku kamiennych naczyń najwięcej. Ponad dwieście pięćdziesiąt. Wykute z
piaskowca, granitu, zlepieńców, a nawet wapienia koralowego mają kształt
nieregularnego walca. Ważą po kilkaset kilogramów. Tutaj też znajduje się
największy z odkrytych dzbanów. Ma średnicę 2,5 metra, wysokość 2,75 metra i waży sześć
ton. Ma swoją nazwę – Hai Cheung, bo to ten mityczny dzban, dzban zwycięstwa,
który polecił wykuć legendarny bohater…
Ze wzniesienia
podziwiam całą dolinę, rzeczywiście „usianą” dzbanami. Krążę między nimi,
zaglądam do ich zmurszałych wnętrz. Mchy, grzyby pokrywają ściany – wewnątrz i
zewnątrz. Niektóre miały pokrywy, które teraz leżą na ziemi, tylko nieliczne
rzeczywiście przysłaniają otwory dzbanów. Oglądam, jak natura walczy z materią.
Rozmyta deszczami gleba ustąpiła pod ciężarem setek kilogramów, powodując
zapadnięcie się naczyń, ich przechylenie czy przewrócenie. Inne przewróciły
rozrastające się drzewa, korzenie oplotły leżącą pokrywę. Grupa z przewodnikiem
zatrzymuje się przed niepozornym dzbanem. Aha, to ten jedyny, na którym
znaleziono ślady rzeźby. Bardzo słabo już teraz widocznej.
Nie brak i
dzbanów całkowicie zniszczonych, roztrzaskanych przez bomby. Przypominają o
najtragiczniejszych dziejach Laosu i Równiny. Jaskinię pośrodku tego terenu
Pathet Lao (laotański antykolonialny i nacjonalistyczny ruch polityczny)
wykorzystywał jako punkt obronny. Tabliczki wskazują dzisiaj linię okopów i
ślady po bombach. Aż dziw bierze, że mimo ciężkich walk jakie się tutaj
toczyły, aż tyle dzbanów pozostało jednak całych. Ale w ziemi pozostały też
tysiące niewybuchów. Nadal są mimo przeprowadzonych akcji rozminowania. Dlatego
na terenie stanowisk archeologicznych należy poruszać się tylko po wydeptanych
ścieżkach. Dlatego do zwiedzania udostępniono tylko te trzy stanowiska.
Wchodzę do
wnętrza jaskini oświetlonej otworami dwóch sztolni. U wejścia dwa gniazda
dzikich… chyba os, ale wolę się nie dochodzić czy to osy czy inne stworzenia z
żądłami. Pośrodku groty niewielki ołtarzyk.
Na ścianach
odkryto ślady kopcia, Madeleine Colani uważała, że jaskinia służyła jako
krematorium. Stąd też między innymi było jej przypuszczenie, że naczynia są
urnami. Później na terenie wykopalisk odkryto kości spalone i nie spalone, inni
badacze twierdzą, że nie ma jednoznacznych dowodów, że naczynia były urnami
grzebalnymi. Są tacy, którzy twierdzą, że dzbany były również wytwarzane
sztucznie – z gliny, piasku, cukru i skór/tłuszczu bawolego, a jaskinia była
wykorzystywana do ich wypalania.
W cieniu drzew
trzej panowie „od pilnowania” grają w karty. Między dzbanami spotykam Davida.
Poznaliśmy się w tuk-tuku wiozącym nas do autobusu w Luang Prabang, a tutaj w
Phonsavan ciągle na siebie wpadamy. David, Anglik, też nie wykupił „wycieczki”,
też przyjechał tutaj na rowerze. I jak każdy przybywający tutaj myśli o
zwiedzeniu dwóch pozostałych stanowisk, ale także uważa, że nawet gdybyśmy
wspólnie wykupili jedną wycieczkę, to i tak jest za drogo. No proszę, a
przecież on zarabia funty, a nie złotówki! To znaczy już nie zarabia, też jest
emerytem, chociaż chyba trochę młodszym. Do pozostałych stanowisk jednak na
rowerze się raczej nie wybierze. Dzisiaj czuje się zmęczony, a przecież jeszcze
musi wrócić.
Matko kochana,
to ze mną chyba coś jest nie tak, w ogóle nie czuję zmęczenia i cały czas
poważnie myślę, żeby jednak do pozostałych stanowisk wybrać się rowerem.
Żegnamy się,
David dotarł tutaj wcześniej ode mnie, ja chcę jeszcze trochę pobyć w tym tajemniczym,
niezwykłym miejscu. Czy ktoś kiedyś rozwiąże zagadki powstania laotańskich
dzbanów, posągów Moai na Wyspie Wielkanocnej czy kamiennych kul Kostaryki?
Wracam na
parking, dowiaduję się u pana biletera, jak dojechać do pozostałych stanowisk,
upewniam się, czy jutro, w poniedziałek, są czynne. Są.
– Ale to
ponad dwadzieścia pięć kilometrów od Phonsavan, a połowa tej trasy to dirty road. – Pan słusznie podejrzewa,
że skoro pytam o drogę, to chcę się tam wybrać rowerem.
Jadąc już,
starając się omijać co większe kamienie, cały czas biję się z myślami. Odpuścić
wizytę na dwóch pozostałych stanowiskach? Ale przecież dla kamiennych dzbanów
tutaj przyjechałam i nigdy więcej tutaj nie wrócę.
I nawet nie
wiem, kiedy pokonałam szutrówkę! Zbliżając się do drogi asfaltowej, widzę, że z
prawej strony nadjeżdża dwoje rowerzystów, dziewczyna i chłopak. I na pewno nie
są to miejscowi.
Ha! Przecież
jeżeli jadą z prawej strony, to znaczy, że wracają ze stanowisk drugiego i
trzeciego. Czyli pomysł dostania się tam na rowerze nie jest znów tak
absurdalny.
Ale to jednak
pięćdziesiąt kilometrów! Po górach, dolinach… I jeszcze to, że wypożyczenie
idealnie pracującego roweru jest niemożliwe, każdy rower, z którego
korzystałam, jakoś niedomagał. Godzinę później
jestem w wypożyczalni, tuż za mną przyjeżdżają dwie kobiety i też oddają swoje
rowery. Pytam, gdzie były… Na drugim i trzecim stanowisku.
Widać los tak chciał, że się spotkałyśmy. Jeżeli one dały radę (chociaż starsza z nich rzeczywiście wygląda na zmęczoną), to ja się mam poddać?
Część III relacji: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/laos-rownina-dzbanow-kto-kiedy-i_11.html
Świetnie tam jest :) Byłam i naprawdę polecam, aż wrócę do swoich zdjęć z Laos :)
OdpowiedzUsuń