wtorek, 6 września 2016

Laos. Równina Dzbanów – kto, kiedy i dlaczego… Część II.



Na parkingu stanowiska pierwszego stoi już kilka rowerów. Widać nie tylko ja nie dałam się oskubać przemysłowi turystycznemu Laosu. Centrum informacyjne zamknięte – jest niedziela. Ale samo stanowisko można zwiedzać. Co więcej, wahadłowo kursujący melex podwozi zwiedzających jakieś czterysta metrów na miejsce bliskiego już spotkania z tajemniczą „porcelaną”.

Tutaj, na tym stanowisku kamiennych naczyń najwięcej. Ponad dwieście pięćdziesiąt. Wykute z piaskowca, granitu, zlepieńców, a nawet wapienia koralowego mają kształt nieregularnego walca. Ważą po kilkaset kilogramów. Tutaj też znajduje się największy z odkrytych dzbanów. Ma średnicę 2,5 metra, wysokość 2,75 metra i waży sześć ton. Ma swoją nazwę – Hai Cheung, bo to ten mityczny dzban, dzban zwycięstwa, który polecił wykuć legendarny bohater…

Ze wzniesienia podziwiam całą dolinę, rzeczywiście „usianą” dzbanami. Krążę między nimi, zaglądam do ich zmurszałych wnętrz. Mchy, grzyby pokrywają ściany – wewnątrz i zewnątrz. Niektóre miały pokrywy, które teraz leżą na ziemi, tylko nieliczne rzeczywiście przysłaniają otwory dzbanów. Oglądam, jak natura walczy z materią. Rozmyta deszczami gleba ustąpiła pod ciężarem setek kilogramów, powodując zapadnięcie się naczyń, ich przechylenie czy przewrócenie. Inne przewróciły rozrastające się drzewa, korzenie oplotły leżącą pokrywę. Grupa z przewodnikiem zatrzymuje się przed niepozornym dzbanem. Aha, to ten jedyny, na którym znaleziono ślady rzeźby. Bardzo słabo już teraz widocznej.

Nie brak i dzbanów całkowicie zniszczonych, roztrzaskanych przez bomby. Przypominają o najtragiczniejszych dziejach Laosu i Równiny. Jaskinię pośrodku tego terenu Pathet Lao (laotański antykolonialny i nacjonalistyczny ruch polityczny) wykorzystywał jako punkt obronny. Tabliczki wskazują dzisiaj linię okopów i ślady po bombach. Aż dziw bierze, że mimo ciężkich walk jakie się tutaj toczyły, aż tyle dzbanów pozostało jednak całych. Ale w ziemi pozostały też tysiące niewybuchów. Nadal są mimo przeprowadzonych akcji rozminowania. Dlatego na terenie stanowisk archeologicznych należy poruszać się tylko po wydeptanych ścieżkach. Dlatego do zwiedzania udostępniono tylko te trzy stanowiska.

 

 













Wchodzę do wnętrza jaskini oświetlonej otworami dwóch sztolni. U wejścia dwa gniazda dzikich… chyba os, ale wolę się nie dochodzić czy to osy czy inne stworzenia z żądłami. Pośrodku groty niewielki ołtarzyk.
Na ścianach odkryto ślady kopcia, Madeleine Colani uważała, że jaskinia służyła jako krematorium. Stąd też między innymi było jej przypuszczenie, że naczynia są urnami. Później na terenie wykopalisk odkryto kości spalone i nie spalone, inni badacze twierdzą, że nie ma jednoznacznych dowodów, że naczynia były urnami grzebalnymi. Są tacy, którzy twierdzą, że dzbany były również wytwarzane sztucznie – z gliny, piasku, cukru i skór/tłuszczu bawolego, a jaskinia była wykorzystywana do ich wypalania.

W cieniu drzew trzej panowie „od pilnowania” grają w karty. Między dzbanami spotykam Davida. Poznaliśmy się w tuk-tuku wiozącym nas do autobusu w Luang Prabang, a tutaj w Phonsavan ciągle na siebie wpadamy. David, Anglik, też nie wykupił „wycieczki”, też przyjechał tutaj na rowerze. I jak każdy przybywający tutaj myśli o zwiedzeniu dwóch pozostałych stanowisk, ale także uważa, że nawet gdybyśmy wspólnie wykupili jedną wycieczkę, to i tak jest za drogo. No proszę, a przecież on zarabia funty, a nie złotówki! To znaczy już nie zarabia, też jest emerytem, chociaż chyba trochę młodszym. Do pozostałych stanowisk jednak na rowerze się raczej nie wybierze. Dzisiaj czuje się zmęczony, a przecież jeszcze musi wrócić.
Matko kochana, to ze mną chyba coś jest nie tak, w ogóle nie czuję zmęczenia i cały czas poważnie myślę, żeby jednak do pozostałych stanowisk wybrać się rowerem.

Żegnamy się, David dotarł tutaj wcześniej ode mnie, ja chcę jeszcze trochę pobyć w tym tajemniczym, niezwykłym miejscu. Czy ktoś kiedyś rozwiąże zagadki powstania laotańskich dzbanów, posągów Moai na Wyspie Wielkanocnej czy kamiennych kul Kostaryki?

Wracam na parking, dowiaduję się u pana biletera, jak dojechać do pozostałych stanowisk, upewniam się, czy jutro, w poniedziałek, są czynne. Są.
– Ale to ponad dwadzieścia pięć kilometrów od Phonsavan, a połowa tej trasy to dirty road. – Pan słusznie podejrzewa, że skoro pytam o drogę, to chcę się tam wybrać rowerem.

Jadąc już, starając się omijać co większe kamienie, cały czas biję się z myślami. Odpuścić wizytę na dwóch pozostałych stanowiskach? Ale przecież dla kamiennych dzbanów tutaj przyjechałam i nigdy więcej tutaj nie wrócę.

I nawet nie wiem, kiedy pokonałam szutrówkę! Zbliżając się do drogi asfaltowej, widzę, że z prawej strony nadjeżdża dwoje rowerzystów, dziewczyna i chłopak. I na pewno nie są to miejscowi.

Ha! Przecież jeżeli jadą z prawej strony, to znaczy, że wracają ze stanowisk drugiego i trzeciego. Czyli pomysł dostania się tam na rowerze nie jest znów tak absurdalny.

Ale to jednak pięćdziesiąt kilometrów! Po górach, dolinach… I jeszcze to, że wypożyczenie idealnie pracującego roweru jest niemożliwe, każdy rower, z którego korzystałam, jakoś niedomagał. Godzinę później jestem w wypożyczalni, tuż za mną przyjeżdżają dwie kobiety i też oddają swoje rowery. Pytam, gdzie były… Na drugim i trzecim stanowisku.

Widać los tak chciał, że się spotkałyśmy. Jeżeli one dały radę (chociaż starsza z nich rzeczywiście wygląda na zmęczoną), to ja się mam poddać?

Część III relacji:  http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/laos-rownina-dzbanow-kto-kiedy-i_11.html





1 komentarz:

  1. Świetnie tam jest :) Byłam i naprawdę polecam, aż wrócę do swoich zdjęć z Laos :)

    OdpowiedzUsuń