Na dzisiaj mam zaplanowany
całodzienny „spacerek” po górach, szlak zaczyna się tuż przy moim schronisku.
Mam zamiar okrążyć Queenstown szlakami górskimi, kierując się na Arthur’s
Point, i wrócić do miasta od strony Arrowtown.
Po przejściu lasu rozciągającego się
w niższych partiach gór z każdym krokiem odsłania się wspanialszy widok na
jezioro Wakatipu, nad którym rozłożyło się Queenstown, z każdym krokiem domy
miasta stają się coraz mniejszymi klockami. Najpierw mija mnie para turystów,
potem jeszcze jeden. Ostatni. To Szwajcar, z którym chwilę rozmawiam. Nie widzi
większej różnicy między górami, w których jesteśmy, a górami Szwajcarii. W
końcu i to Alpy, i to Alpy…
Wszyscy troje zdążają na Ben Lemond (1748 m n.p.m.), najwyższy ze szczytów wznoszących się nad Queenstown. Zaczynam mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, wybierając taką „okrężną” trasę… Ale widok z przełęczy pod szczytem jest wystarczająco piękny, ze szczytu położonego jakieś sto czy nawet dwieście metrów wyżej nie będzie już dużo piękniejszy, a musiałabym wracać tą samą drogą… Nie, kontynuuję przejście zgodnie z wcześniej założonym planem.
Szlak wiedzie trawersem zbocza góry Bowen, terenem prywatnym, o czym informują tablice na przełęczy. Pasące się na ścieżce stado owiec jest bardziej przestraszone moim widokiem niż ja ich i pokornie rozstępuje się, umożliwiając mi przejście, co przyjmuję z dużą ulgą. Kiedyś na łące w Yorkshire w Anglii jednego tylko barana musiałam obejść szerokim, oj, bardzo szerokim, łukiem. Był wielki, groźnie wyglądał i nie miał najmniejszego zamiaru ustępować ścieżki zakłócającej jego spokój istocie ludzkiej!
Szlak jest coraz słabiej oznaczony,
coraz mniej wygodny, trawers coraz bardziej stromy… Mam wrażenie, że na końcu
ścieżki, którą pokonuję (o ile to „coś” można jeszcze nazwać ścieżką!), jest
przepaść. Czy to w ogóle jeszcze jest szlak?! Od ponad trzech godzin nie
widziałam ani człowieka, ani „kawałka” chaty czy schroniska, ani też innego
śladu życia. O, przepraszam, owce to jednak istoty żywe.
Minęła piętnasta, bliżej końca dnia
niż jego początku. Kończy mi się woda, apetyt też mi dopisywał…
Siadam i analizuję sytuację. Dookoła
mnie ocean gór. Czy jeszcze widać paliki wyznaczające szlak? Ostatni, który
minęłam, majaczy gdzieś daleko w górze, ale nie będę się do niego ponownie
wspinała, a następny? Nie widzę… Jest, jakieś ponad sto pięćdziesiąt metrów w
dole. Dzieli mnie od niego prawie pionowy stok góry. Tak jak przypuszczałam,
zgubiłam szlak. Pomału, krok po kroku lub raczej ślizg po ślizgu, podtrzymując
się kęp trawy, docieram w końcu do ścieżki. Daleko, ale to bardzo daleko w dole
widzę drogę, a na niej kilku rowerzystów. To jednak bywają tu jacyś ludzie…
Mój szlak nie prowadzi jednak tam, gdzie gromadzą się rowerzyści. Odbija w prawo i przejście nim trwa dalsze półtorej godziny, zanim daleko między górami widzę zabudowania Arrowtown, miasta, które swoje powstanie i rozwój zawdzięcza złotu, ale to już inna historia. Oddycham z ulgą…
Wędruję teraz
wzdłuż głębokiego i stromego, ale szerokiego wąwozu. Z jego drugiej strony, daleko
poza krawędź, wystaje dziwna konstrukcja, rodzaj platformy widokowej zwieszonej
nad urwiskiem. Jak się domyślam, to dla tych, którym marzy się pewna dawka
adrenaliny, a są zbyt leniwi, żeby się wybrać w góry.
Bardzo zmęczona
docieram do zaczynających się chować w zapadającym mroku przedmieść Queenstown.
Bojąc się, że pójdę w niewłaściwym kierunku, wchodzę do miejscowej knajpy z
pytaniem o drogę. Dwóch wątpliwej trzeźwości jegomościów, jedynych obecnych (a
gdzie jakiś barman?), chętnie mnie informuje. W jakim stopniu jest to trzeźwa
informacja? Chwilę później okazuje się, że jednak wiedzieli, co gdzie jest.
Drogowskaz wskazuje kierunek Queenstown. Ale… po drodze muszę jeszcze pokonać
plac budowy. Właśnie remontują odcinek drogi, którą przyszło mi przemierzyć, i
nie przewidzieli przejścia dla pieszych, tylko przejazd dla samochodów. No bo i
któż wybierałby się na piechotę z Arrowtown do Queenstown?!
Nie minęło
następne pół godziny, a już jestem w schronisku. Teraz dopiero odczuwam
potworne zmęczenie. Dobrze, że jutro większość dnia spędzę w autobusie. Nie za
dobrze, że nie zdążyłam załatwić żadnego noclegu w Te Anau, gdzie zamierzam
spędzić kolejne dwie noce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz