czwartek, 12 marca 2015

Tokio - Asakusa


Na wschód od hotelu, w którym się zatrzymałam, rozciąga się dzielnica Asakusa, serce Shitamachi – Dolnego Miasta obejmującego północno-wschodnią część Tokio. Shita znaczy „dół/spód”, machi oznacza „miasto”. Określenie „Dolne Miasto” nie odnosiło się jednak w tym przypadku do ukształtowania terenu, ale do faktu zamieszkiwania tutaj, już od XVII wieku niższych warstw społecznych, plebsu. W 1945 roku bomby zapalające zniszczyły Dolne Miasto. Po raz kolejny, po wcześniejszych, kilkakrotnych pożarach i trzęsieniach ziemi. I po raz kolejny zostało przez jego mieszkańców odbudowane.


Najznamienitszym zabytkiem dzielnicy jest najstarsza świątynia Tokio, Sensōji Temple. Legenda mówi, że jej początki sięgają roku 628, kiedy to dwaj rybacy, bracia, w trakcie połowu wyłowili z rzeki posąg bogini Kannon, protektorki ludzi potrzebujących szczególnej pomocy – chorych, ubogich, kobiet w ciąży. Naczelnik wioski, rozpoznając świętość postaci, polecił braciom przekształcić ich dom w świątynię, gdzie mieszkańcy wioski mogliby oddawać cześć bogini. Pierwszą prawdziwą świątynię wzniesiono w 645 roku. Kilkakrotnie przebudowywana, ostateczną postać przybrała w XVII wieku, ale nie ostała się bombom II wojny światowej. W 1958 roku została odbudowana jako symbol pokoju i odrodzenia narodu.


Na teren świątyni wchodzi się przez Kaminarimon Gate (Bramę Pioruna) z olbrzymim lampionem wiszącym w przejściu. Groźne spojrzenia bóstw usytuowane po bokach bramy lustrują tłumy przekraczających bramę. Teraz tylko trzeba pokonać dwieście pięćdziesiąt metrów handlowej uliczki Nakamise, której pierwsze stragany ustawiono tutaj już w XVII wieku. Nie, żadnych pamiątek, nawet jeżeli miałyby być kupowane w tak „zacnym” miejscu. To dopiero mój trzeci dzień w Japonii.
Na dziedzińcu, przed wejściem do świątyni kadzielnica w kształcie kotła otoczona wiernymi (i nie tylko, turystami też) zapalającymi kadzidełka i zagarniającymi rękami snujący się z nich dym. Trudno się dziwić, skoro ma on uzdrawiające właściwości!


















Jest ciepło, ale wilgotno. Zaczyna padać. Przysiadam na schodach świątyni, żeby przeczekać mżawkę. Nie ja jedna. Siedzący obok mnie chłopak zaczyna rozmowę, okazuje się, że pochodzi z Paryża, a zatrzymał się w tym samym hotelu co ja. Wymieniamy doświadczenia, porównujemy trasy.
Przestaje padać. Poświęcam trochę czasu na sprawy organizacyjne. Na pobliskim dworcu kupuję pakiet turystyczny do Nikkō, w innym biurze bilet na autobus, który zawiezie mnie na górę Fudżi. Teraz mogę oddać się dalszemu poznawaniu miasta.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz