Na wschód od hotelu, w którym się
zatrzymałam, rozciąga się dzielnica Asakusa, serce Shitamachi – Dolnego Miasta obejmującego północno-wschodnią część
Tokio. Shita znaczy „dół/spód”, machi oznacza „miasto”. Określenie „Dolne
Miasto” nie odnosiło się jednak w tym przypadku do ukształtowania terenu, ale
do faktu zamieszkiwania tutaj, już od XVII wieku niższych warstw społecznych,
plebsu. W 1945 roku bomby zapalające zniszczyły Dolne Miasto. Po raz kolejny,
po wcześniejszych, kilkakrotnych pożarach i trzęsieniach ziemi. I po raz
kolejny zostało przez jego mieszkańców odbudowane.
Najznamienitszym
zabytkiem dzielnicy jest najstarsza świątynia Tokio, Sensōji Temple. Legenda
mówi, że jej początki sięgają roku 628, kiedy to dwaj rybacy, bracia, w trakcie
połowu wyłowili z rzeki posąg bogini Kannon, protektorki ludzi potrzebujących
szczególnej pomocy – chorych, ubogich, kobiet w ciąży. Naczelnik wioski,
rozpoznając świętość postaci, polecił braciom przekształcić ich dom w
świątynię, gdzie mieszkańcy wioski mogliby oddawać cześć bogini. Pierwszą prawdziwą
świątynię wzniesiono w 645 roku. Kilkakrotnie przebudowywana, ostateczną postać
przybrała w XVII wieku, ale nie ostała się bombom II wojny światowej. W 1958
roku została odbudowana jako symbol pokoju i odrodzenia narodu.
Na teren świątyni wchodzi się przez Kaminarimon Gate (Bramę Pioruna) z olbrzymim lampionem wiszącym w przejściu. Groźne spojrzenia bóstw usytuowane po bokach bramy lustrują tłumy przekraczających bramę. Teraz tylko trzeba pokonać dwieście pięćdziesiąt metrów handlowej uliczki Nakamise, której pierwsze stragany ustawiono tutaj już w XVII wieku. Nie, żadnych pamiątek, nawet jeżeli miałyby być kupowane w tak „zacnym” miejscu. To dopiero mój trzeci dzień w Japonii.
Na dziedzińcu,
przed wejściem do świątyni kadzielnica w kształcie kotła otoczona wiernymi (i
nie tylko, turystami też) zapalającymi kadzidełka i zagarniającymi rękami
snujący się z nich dym. Trudno się dziwić, skoro ma on uzdrawiające właściwości!
Jest ciepło, ale wilgotno. Zaczyna padać. Przysiadam na schodach świątyni, żeby przeczekać mżawkę. Nie ja jedna. Siedzący obok mnie chłopak zaczyna rozmowę, okazuje się, że pochodzi z Paryża, a zatrzymał się w tym samym hotelu co ja. Wymieniamy doświadczenia, porównujemy trasy.
Przestaje padać.
Poświęcam trochę czasu na sprawy organizacyjne. Na pobliskim dworcu kupuję
pakiet turystyczny do Nikkō, w innym biurze bilet na autobus, który zawiezie
mnie na górę Fudżi. Teraz mogę oddać się dalszemu poznawaniu miasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz