sobota, 4 lipca 2015

Australia - Fraser Island /Wielka Wyspa Piaszczysta. Cz. I.


Mój samolot do Brisbane startuje o szóstej rano. Patrząc na znikające w oddali wyspy, żegnam się z Krainą Długiej, Białej Chmury, witam pojawiającą się cztery godziny później Australię! Przede mną inna kultura, inni ludzie. Czy rzeczywiście okażą się inni?
Wizytę w Australii zaczynam od Brisbane głównie dlatego, że kiedyś, oglądając jakiś reportaż o Fraser Island, wpisałam ją na listę miejsc, które chcę odwiedzić, i uznałam Brisbane za dobry punkt wypadowy na tę wyspę.


Dołączam do zbierającej się grupki uczestników wyjazdu. Zaraz po wyjeździe z miasta pan kierowca zarządza zapoznanie się. Każdy musi się przedstawić, nie tylko imieniem i nazwiskiem, ale też powiedzieć parę słów o sobie – co robi w życiu codziennym i dlaczego się włóczy po Australii. Tym sposobem dowiaduję się, że wraz ze mną jadą: dwie Niemki odbywające podróż po Australii i Nowej Zelandii, jeszcze jeden Niemiec, od kilku miesięcy podróżujący samotnie po Australii, Koreanka – Kim Soonim i Tajwanka – Lin Ping, nieznające się wcześniej studentki z Brisbane, dorabiające sobie pracą w restauracjach. Jak odłożą trochę kasy, wydają ją na zwiedzanie co ciekawszych miejsc. No i jeszcze rodowity Aussie (Australijczyk), mieszkaniec Sydney, odbywający trzymiesięczną podróż dookoła swego kraju.  
 

Około południa jesteśmy w Rainbow Beach. W dalszą podróż udamy się już innym samochodem i z innym panem, który za chwilę wróci z Fraser Island z grupą wracającą właśnie po trzech dniach penetracji wyspy. Tymczasem mamy czas na lunch.

Lunch za nami, chwilę jeszcze trwa wymiana uczestników i samochodu na samochód z napędem na cztery koła i dojeżdżamy do promu. Sama przeprawa to zaledwie kilka minut i już pędzimy „autostradą”, czyli plażą. Ta plaża ciągnie się sto dwadzieścia kilometrów, taka bowiem jest długość Wielkiej Wyspy Piaszczystej. Całej wyspy jednak nie przemierzymy, przynajmniej dzisiaj. Pierwszy postój za jakieś czterdzieści kilometrów.




Nasz Kapitan, tak bowiem kazał się nazywać pan kierowca i przewodnik w jednej osobie, uprzedza, że będziemy też wjeżdżali w głąb wyspy, niemniej tam też nie ma dróg budowanych, a tylko takie wyjeżdżone przez samochody. Instruuje, że będzie nas ostrzegał przed większymi koleinami. Jeżeli zawoła koala, będzie to oznaczało, że „gibniemy” się na boki lub w przód i tył, jeżeli usłyszymy kangaroo, to znaczy, że podskoczymy na siedzeniach. Co dziwne, w ciągu najbliższych godzin i dni okaże się, że Kapitan bezbłędnie ocenia rodzaj koleiny, którą pokonujemy!





Po zaledwie kilkunastu kilometrach wita nas spokojnie odpoczywający na wysokiej skarpie dziki pies dingo. Bo wyspa jest opanowana przez te sympatyczne pieski i co ciekawe, podobno jedynie tutaj dingo są czystej krwi. Te mieszkające na kontynencie mają już krew trochę pomieszaną, żeby nie powiedzieć, że są skundlone. A ponieważ dingo są sympatyczne tylko na odległość, stanowiąc w rzeczywistości zagrożenie dla ludzi, w paru miejscach na wyspie utworzono szczelnie ogrodzone bazy dla turystów, gdzie mogą się oni zatrzymywać na noc. Taka baza obejmuje zaledwie kilka budynków (hoteli, restaurację, jakiś sklep) i nosi szumną nazwę resort (kurort), chociaż ze znanymi nam uzdrowiskami nie ma nic wspólnego.





Krótki postój w naszym kurorcie w celu pozostawienia bagaży trochę się przedłuża, gdy po parkingu zaczyna spacerować ponad metrowej długości „jaszczura”. To waran olbrzymi, największa jaszczurka żyjąca w Australii, zwana też goanna. Australijska goanna może osiągać długość nawet powyżej dwóch metrów, zatem ta, która nas wita, nie jest już dzieckiem. No i będąc w tym miejscu, nie można też zapominać o roli, jaką goanna odgrywa w mitologii Aborygenów, co znajduje odzwierciedlenie w ich sztuce. Mamy prawo uznać, że obecność tu i teraz stworzenia, które chyba jednak woli czym prędzej zejść nam z oczu, ma znaczenie symboliczne. A biorąc jeszcze pod uwagę, że nasz wyjazd organizuje firma Goanna Adventures…
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz