sobota, 11 lipca 2015

Australia - Fraser Island /Wielka Wyspa Piaszczysta. Cz. II.


W końcu zaczynamy robić to, po co tutaj przyjechaliśmy. Zdobywamy wydmy, zaglądamy do lasów deszczowych, brodzimy po kolana w wodzie jedynego na wyspie głębszego strumienia, fotografujemy się na tle wraku statku zepchniętego na plażę przez cyklon w 1934 roku. Czerwony Kanion, nie do końca jeszcze skamieniały, to raczej formacje z piachu, wabi nas wszystkimi odcieniami czerwieni, brązu i żółci. Sypią się pod dotknięciem ręki. Wierzymy Kapitanowi, bo dotykać ich nie można. Siedząc na wysokiej, nadbrzeżnej skale zwanej Indian Head, próbujemy wypatrzyć przepływające w dali wieloryby.  



Widok na wyspę z Indian Head

A jeziora! Każde inne. W jednym Kapitan wyławia i pokazuje nam niewielkie żółwie, w innym pozwala się wykąpać. Szczególne wrażenie robi jezioro Boomanjin, święte jezioro Aborygenów o niespotykanym bursztynowym kolorze wody. W nim kapać się nie można. 




Postanawiam porozmawiać z Kapitanem. Dzisiaj, w drugim dniu wyprawy, tuż po śniadaniu, zapowiedział, że wyjeżdżamy na zwiedzanie wyspy o wpół do dziesiątej, wracamy o trzeciej po południu. To ledwie trochę dłużej niż pięć godzin…
– Wiesz, tak sobie myślę, jak my zrealizujemy ten program, który otrzymałam przy zakupie wycieczki. Już prawie południe, wczoraj i dzisiaj byliśmy w paru miejscach, ale jeżeli mamy wracać o trzeciej, to nie mam szans na zobaczenie tego, co zaoferowała mi firma, która ciebie zatrudnia. Przyjechałam tutaj, na drugi koniec świata, żeby jak najwięcej zobaczyć. Zobaczyć to, czego nie ma w moim kraju. Kupuję wycieczkę trzydniową, bo i tak dwa dni to w połowie podróż, a ty teraz ograniczasz dzień, który miał być w całości przeznaczony na zwiedzanie do pięciu godzin? I co ja mam robić po powrocie, prawie pół dnia, w zapyziałym kurorcie, jak nawet nie mogę wyjść poza ogrodzenie, bo mnie dingo zjedzą?!
Nie wiem, czy to, co powiedziałam, tak na Kapitana wpłynęło, czy przypomniał sobie, że za dwadzieścia cztery godziny da mi do wypełnienia ankietę oceniającą jego pracę, w każdym razie od tego momentu Kapitan zaczyna się „wykazywać”. Okazuje się prawdziwym fascynatem geologii i przyrody posiadającym przy tym olbrzymią wiedzę. Do hotelu wracamy przed szóstą, jest już całkiem ciemno. 

Kapitan tłumaczy w jaki sposób powstała Fraser Island

Wczoraj dzień zakończył się przepyszną kolacją wliczoną w cenę wycieczki. Widać było, że nie tylko ja jestem niskobudżetowym podróżnikiem, wszyscy oddawaliśmy się rozkoszom (?) obżarstwa.

Niestety dzisiaj kolacja nie jest już tak wspaniała, przynajmniej dla mnie (ze względu na awersyjno-alergiczny stosunek do pewnych potraw). Widząc na moim talerzu tylko marchewkę z groszkiem i bułkę, Kapitan „załatwia” mi w kuchni gotowaną rybę – bez dodatkowej zapłaty. Dostaję prawdziwego wieloryba, biorąc pod uwagę jej wielkość. Dzielę się z Kim, bo okazuje się, że dzisiejszy zestaw dań spotkał się nie tylko z moim brakiem uznania.



Mieszkam w jednym pokoju z Tajwanką Kim i Koreanką Lin Ping zwaną Penny. One też uznały, że granie w piłkarzyki w oparach dymu i jazgocie decybeli nie jest ambitną formą spędzenia wieczoru i wróciły do pokoju. Są ciekawe Europy, zadają dużo pytań. W końcu pytają, czy mogą zrobić mi zdjęcie. Mogą, nie jestem tylko do końca pewna, czy chodzi im o krój oczu, czy raczej o emerycki status (czytaj: wiek).

Jutro, w ostatnim dniu wyprawy, mamy się stawić na śniadanie o wpół do siódmej rano. Restauracja będzie otwarta tylko dla nas pół godziny wcześniej niż zwykle. Czyżby Kapitan zorientował się, że nie zdoła jednak przerobić całego programu i w ten sposób chce nadrobić czas stracony wczoraj po śniadaniu?




Pełni wrażeń kontynuujemy oglądanie skarbów natury i w końcu zaczynamy wracać. Czeka nas jeszcze jedna atrakcja. Musimy zjechać na chwilę z „autostrady”, czyli plaży, którą jedziemy, ta bowiem służy w tej chwili jako pas startowy lotniska. Oderwanie się od ziemi niewielkiego samolotu ma w tym miejscu zupełnie inny wymiar.  


I kolejny dingo. Tym razem przebiega przed samochodem, wlokąc jakiś ochłap. Myślę jednak, że nie był to kawałek jakiegoś niesubordynowanego podróżnika, który samotnie łaził po wyspie.
W ankiecie, którą dał nam Kapitan, wystawiam mu jak najlepszą opinię – swoim zaangażowaniem po rozmowie, którą, jak myślę, potraktował jednak jako przywołanie do porządku, „odkupił” swoje pierwotne niedociągnięcia. Tylko czy naprawdę na całym świecie trzeba z biurami podróży, lub raczej z jej przedstawicielami, „walczyć o swoje”?!
Późnym popołudniem docieram do hotelu w Brisbane. Recepcja jest czynna tylko do 16:00, zatem klucz do pokoju, zgodnie z wcześniejszym umówieniem, znajduję w doniczce (!), a resztę moich rzeczy już w pokoju. 
 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz