Pomału wspinając się zboczem, docieram do
najwyżej położonego punktu świątyni. Pawilony Jangkyeongpanjeon zostały
wzniesione już na wysokości sześciuset pięćdziesięciu pięciu metrów nad
poziomem morza. Tworzące czworobok budynki, dwa długie (60,44 metra długości, 8,73 metra szerokości i 7,8 metra wysokości i dwa
zaledwie kilkunastometrowej długości, to magazyny drewnianych matryc, chociaż
nie wiem, czy to nie słowna profanacja (magazyny!) tego miejsca.
Zostały tak usytuowane, aby nie docierały
tutaj wilgotne wiatry południowo-wschodnie, a sama góra chroniła przed zimnymi
wiatrami północnymi. Żadna część pomieszczeń nie jest narażona na nadmierne
działanie promieni słonecznych. Konstrukcja i technologia dachu zabezpieczają
wnętrze przed gwałtownymi zmianami temperatury. Okna zostały skonstruowane tak,
aby zapewnić maksymalną wentylację. Zwierzęta, ptaki i insekty omijają budynki
magazynów. Dlaczego? Tego jeszcze nikt nie odkrył.
Brak jest dokładnych danych, kiedy budowle
powstały, ale wiadomo, że nawet gdy pozostałe zabudowania Haeinsy były
niszczone, magazyny Tipitaki pozostawały nietknięte. Tak było w czasie
japońskiej inwazji i w czasie pamiętnego pożaru w 1818 roku. W czasie wojny
koreańskiej pilot, który miał dokonać ich bombardowania, wiedział, co mieści
się w obiektach, które ma zniszczyć, wykazał się jednak niesubordynacją i
rozkazu nie wykonał. Historia milczy, jakie były jego dalsze losy.
Dość dokładnie rozpracowano sposób, w jaki
pomieszczenia zostały przygotowane do przechowywania bezcennych skarbów. Pod
podłogą umieszczono warstwę węgla drzewnego, wykorzystano też sproszkowane
wapno palone, sól i piasek. Materiały te pozwalają utrzymać stałą wilgotność
powietrza i zapobiegają niszczeniu drewna. I coś w tym musi być, bo kiedy w
1970 roku zainstalowano współczesne urządzenia mające pełnić podobne funkcje,
poddane nowoczesnemu zabezpieczeniu tablice zaczęły pleśnieć. Wrócono do
wiekowych, sprawdzonych metod.
Sprawdzone metody wykorzystywano też przy
przygotowaniu samych tablic. Starannie wyselekcjonowane drewno brzozy moczono w
solance, potem też w solance gotowano. Przed suszeniem umieszczano je w
„odpowiednim miejscu” – można się domyślać, że chodziło o zapewnienie
odpowiedniej cyrkulacji powietrza. Każda tablica ma wymiary: 68 na 24,5 centymetra i
waży 3,2 kilograma.
Z każdej strony krótszy bok został dodatkowo zabezpieczony listewką, aby
zapobiec spaczeniu. Narożniki osłonięto dekorowanymi metalowymi nakładkami –
aby płyty nie stykały się ze sobą. Jedna strona każdej płyty zabezpieczona jest
lakierem (laką). Obliczono, że na tablicach wycięto około pięćdziesięciu dwóch
milionów liter, charakter pisma nasuwa przypuszczenie, że ich twórcą był jeden
człowiek. Iście benedyktyńska praca – szesnaście lat!
Oczywiście samych tablic z bliska nie zobaczę
– są zbyt cenne, żeby je pokazywać wszystkim odwiedzającym. Przez ażurowe
przysłony okien można jednak zobaczyć i regały, i wyglądające jak grzbiety
książek brzegi płyt równo ustawionych na półkach. Pewne wyobrażenie, jak
wyglądają matryce, daje marmurowa tablica będąca rodzajem pomnika – jeszcze
przed wejściem na teren klasztoru.
Zdjęcie zdjęcia wnętrza pawilonu, do którego zwiedzający nie mają dostępu |
Haeinsa to nie jedyna świątynia na zboczu góry Gaya. Wszystkich szesnastu, wśród których są niewielkie pustelnie, ale i całkiem spore klasztory, z VIII, ale i XIX wieku, nie zwiedzę, ale do trzech zaglądam – to już po drodze do autobusu. Tutaj tłumów nie ma, w ogóle nie spotykam nikogo ze zwiedzających, nikt nie zachwyca się gąszczem onętek, zza których ledwo widać jasne drewno elewacji jednego z budynków. Te świątynie żyją własnym życiem. Do domostw i pawilonów noszących cechy tradycyjnej architektury prowadzą całkiem współczesne drzwi. Tutaj mnich zamiata podwórko, tam inny mężczyzna przerzuca jakieś ziele suszące się na siatce naciągniętej na ramę. Może to mnich „w cywilu”? Normalne życie…
Przejawem takiego normalnego życia są też
zupełnie współczesne rzeźby ustawione wzdłuż drogi do autobusu – to efekt
jakiegoś projektu artystycznego – ale czy to permanentna wystawa, czy tylko czasowa,
nie mam się jak dowiedzieć.
Świeże powietrze zaostrzyło mój apetyt, toteż
chętnie korzystam z oferty handlowej pań, które rozłożyły na przydrożnych
stoiskach dobra wszelkie. Suszone mango jest znakomite! Robię zapasy.
Piękne zdjęcia, choć myślałem że będzie ich nieco więcej :) Prosimy o kolejne..
OdpowiedzUsuńA myślałam, że przeładowuję posty zdjęciami! Zatem w przyszłości zdjęć będzie więcej.
UsuńTymczasem zapraszam na podstronę „Galeria”. Tam więcej zdjęć - na razie z innych miejsc niż Korea...