Płaskowyż Xieng Khouang w Laosie zwany jest Równiną
Dzbanów. A to dlatego, że cały jest wprost usiany wielkimi kamiennymi… jedni
nazywają je dzbanami, inni – urnami,
jeszcze inni – amforami.
Archeolodzy twierdzą, że powstały między VI wiekiem przed naszą erą a IX
wiekiem naszej ery. Nie są zgodni, czy te gigantyczne naczynia były urnami
grzebalnymi, czy przechowywano w nich żywność, czy wodę. Pierwszym naukowcem,
który zajął się badaniem równiny, była francuska archeolog Madeleine Colani,
która w latach trzydziestych XX wieku spędziła tutaj kilka lat. I wypada
jeszcze dodać, że podobne dzbany, ale na dużo mniejszą skalę, odkryto na
terenie Tajlandii i w północnych Indiach. W tym przypadku naukowcy nie mają wątpliwości,
że są to urny.
Zgodnie z
legendą królem ludów żyjących kiedyś na tych ternach był okrutny Chao Angka.
Bohaterski Khun Cheung pokonał srogiego króla i aby uświetnić zwycięstwo, kazał
wykuć wielkie naczynie, aby w nim uwarzyć ryżowego wina. I świętować pokonanie
tyrana. Naczyń wykuto więcej niż jedno…
Na płaskowyżu
znajduje się ponad czterysta stanowisk archeologicznych. Na niektórych
znaleziono kilkadziesiąt, a nawet kilkaset naczyń, na innych zaledwie kilka.
Niektóre mają swoje nazwy, ale na co dzień używa się bezdusznych określeń:
stanowisko pierwsze, stanowisko drugie, trzecie… Te trzy udostępnione są do
zwiedzania. Stanowisko pierwsze jest odległe o dwanaście kilometrów od
Phonsavan, drugie i trzecie są położone niedaleko siebie, ale w odległości
dwudziestu pięciu kilometrów od miasta.
Przedstawiciele
biur turystycznych w Phonsavan zacierają ręce, przyjechała nowa partia
obcokrajowców… Są przygotowani. Każdy ma zafoliowaną informację z różnymi
wariantami „wycieczek”, a użycie tutaj cudzysłowu nie jest przypadkowe. Bo ta
oferta nie ma nic wspólnego z zorganizowaną wycieczką, jakiej należałoby się
spodziewać. Każda „wycieczka” obejmuje wizytę albo na stanowisku pierwszym i
„gdzieś” jeszcze, albo na stanowisku drugim i trzecim i również „gdzieś” jeszcze.
To „gdzieś” to: Bombowa Wioska, Wioska Łyżek, pobliski wodospad, zdezelowany
rosyjski czołg… Ceny zwalają z nóg. Do przyjęcia w przypadku kilku osób. Ale
nie zawsze jest możliwe szybkie zmontowanie takiej grupy, szczególnie że to nie
jest szczyt sezonu.
Podejmuję
negocjacje. No dobrze, jeżeli już mam zapłacić horrendalną kwotę (około
siedemdziesięciu pięciu dolarów) za przewiezienie na dystansie sześćdziesięciu
kilometrów, to niech to będzie chociaż przewózka tam, dokąd ja chcę. A do
rosyjskiego czołgu to ja nie chcę! Ja chcę tylko zwiedzić wszystkie trzy
stanowiska z dzbanami.
– A nie,
tak to nie można – odpowiada pan agent, podtykając mi ponownie zafoliowaną
ofertę. – Można tylko wybrać jeden z przedstawionych tutaj wariantów.
– Ale
przecież jadę sama, na dobrą sprawę wynajmuję samochód na mój użytek, to nie
mogę pojechać tylko do stanowisk archeologicznych, wszystkich trzech?
– Nie, bo
jeździmy tylko tak jak w ofercie.
Nietrudno
zorientować się, o co chodzi. Gdyby klient mógł wykupić jedną „wycieczkę”,
obejmującą to, co najatrakcyjniejsze, zapłaciłby tylko raz. Jak delikwent chce
zwiedzić wszystkie trzy stanowiska, to musi zapłacić dwa razy taką samą kwotę.
Oczywiście pan sprzedał już „wycieczkę” jakiejś grupie, może nawet kilka, ale
pojedynczego delikwenta do niej nie dokooptuje mimo wolnych miejsc w
samochodzie, bo liczy jednak na powtórną sprzedaż „całej” wycieczki.
Dziękuję, nie
skorzystam. Wynajęcie roweru kosztuje dwa i pół dolara na cały dzień. Daleko?
Mój dotychczasowy rekord w jeździe na rowerze to tak do dwudziestu kilometrów
jednego dnia. Tam i z powrotem do stanowiska pierwszego to będzie około
dwudziestu pięciu kilometrów. Ale nad kondycją pracuję od dwóch miesięcy, bo
tyle trwa moja podróż, dam radę. Jedyne, czego się trochę obawiam, to fakt, że
drogi do stanowisk tylko w połowie są asfaltowe, druga połowa to dirty road (droga gruntowa,
nieutwardzona). A droga drodze nierówna – niezależnie, czy chodzi o asfaltówkę,
czy o drogę dirty.
Największym
utrudnieniem na drodze dirty do
pierwszego stanowiska są kamienie. Nie drobne, jak na naszych szutrówkach, ale
kamulce o średnicy nawet i czterech centymetrów. Jadąc po śladach motocykli,
jednak jest trochę łatwiej. Jest jeszcze jedno utrudnienie, którego nie wzięłam
pod uwagę. Jestem na terenie górskim, droga wznosi się i opada. Kilka razy
muszę zsiąść z roweru – zbyt stromo, żeby jechać. I bez sensu tracić siły.
Ciąg dalszy relacji:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/normal-0-21-false-false-false.html (cz. II)
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/laos-rownina-dzbanow-kto-kiedy-i_11.html (Cz. III)
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/normal-0-21-false-false-false.html (cz. II)
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/laos-rownina-dzbanow-kto-kiedy-i_11.html (Cz. III)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz