niedziela, 2 października 2016

Mjanma. Pagan – Miażdżący Wrogów. Cz. III.



Nie ma lepszej metody zwiedzania miejsc takich jak Pagan niż przemieszczanie się rowerem. Co prawda wolałabym pobłądzić polnymi ścieżkami na piechotę, jednak przy tym rozmiarze terenu (trzynaście na osiem kilometrów) lepiej skorzystać z roweru. Zwyczajowo – jak to w wypożyczalniach – nie do końca sprawnego! Za jednego dolara mogę jednak jeździć od świtu do zmierzchu, wręcz do padnięcia ze zmęczenia. Zaopatrzona w co najmniej trzy różne mapki opuszczam hotel…

I natychmiast gdy tylko zjeżdżam z głównej drogi na piaszczystą polną ścieżkę, zapominam o mapach, zapominam o przewodnikach, zapominam o katordze jazdy jednośladem po piasku. I nieważne już, czy to świątynia Ananda, czy Shwe San Daw, czy Mahabodi. Nieważne, czy wzniósł ją król Anawrahta, czy któryś z jego następców, czy można wspiąć się na wyższe jej poziomy, czy można do niej wejść, czy tylko okrążyć ją dookoła. Nie ma słów, które mogłyby opisać to, na co patrzę. Nie ma aparatu, który zatrzymałby w kadrze całe piękno, tajemniczość i niezwykłość tego, co widzę.

Poddaję się urokowi pejzażu usianego tysiącletnimi pagodami, wspinam się na niektóre, aby tym lepiej ten krajobraz zobaczyć, aby tym dalej spojrzeć. Napawam się widokiem Buddów odzianych w bordowe szaty, ledwo widocznych fresków w świątynnych korytarzach i subtelnych ornamentów, które przetrwały wieki. A może zostały tak doskonale zrekonstruowane… 














Możliwości rekonstrukcji średniowiecznych skarbów architektury i sztuki to niewątpliwie efekt współczesnych, przez lata wypracowanych, naukowych metod. Współczesność ma jednak też inne oblicze. Żelazny okrąglak, czyli współczesna wieża widokowa na skraju luksusowego ośrodka mającego w nazwie „pałac”, to wizualny koszmar, który powinien straszyć po nocach jego projektantów i decydentów. Idzie nowe… szkoda tylko, że również w takiej postaci. 

Karawana dwukółek ciągniętych przez woły ustrojone w kwiaty i wstążki w żywych kolorach wiezie turystów z krajów dolarowych lub tych, którzy weszli już do strefy euro, na wieczorny spektakl zachodu słońca. Nie ukrywam, że z poczuciem lekceważenia (tak, wiem, niezbyt chwalebne to uczucie!) mijam wzgórek, na którym się gromadzą. O ileż więcej doznań dostarczy mi błądzenie po bezdrożach, obserwowanie ostatnich promieni słońca ślizgających się po stopniach pagód oddalonych od najbardziej uczęszczanych dróg. Oddalonych i nieotoczonych jeszcze kramami z pamiątkami, w korytarzach których nie warto rozkładać dziesiątków obrazków malowanych na płótnie pokrytym piaskiem. Bo przecież iluż kandydatów do zakupu takiego obrazka może przybyć do jakiejś odludnej świątyńki? Swoją drogą, to jednak ciekawa metoda malowania, unikalna właśnie dla Pagan. Nie mogę się oprzeć pokusie nabycia małego wizerunku trzech mnichów z parasolkami – dzięki temu mogę dłużej popatrzeć, jak pan maluje, posłuchać, jak przygotowuje płótno, pokrywając je rzadko spotykanym miałkim piaskiem. 

 










 


 

Kiedy wracam do hotelu, panują już kompletne ciemności. Oczywiście mój rower nie ma żadnego oświetlenia, bo i po co! I równie oczywiste jest, że nie jestem jedyną, której rower jest niewidzialny. Miał szczęście psiak, który zobaczył – raczej wyczuł – mnie wcześniej, niż ja jego ujrzałam, bo niewątpliwie byłby to ostatni dzień jego życia. Nie mówiąc o tym, jakie problemy spotkałyby mnie!

 
Na artystyczne wydarzenie, wernisaż, jednak się nie załapuję – w to właśnie popołudnie, kiedy się odbywa, wspinam się na górę Puppa. Nie mogę jednak odmówić sobie oglądnięcia wystawy. Została ona zorganizowana w restauracji mieszczącej się na tarasie na dachu hotelu. Ponieważ taras jest zadaszony, ale nie ma ścian, na których mogłyby zawisnąć obrazy, zostały one wyeksponowane na tablicach-stojakach z plecionki liści pandanusa, a może palmowych. Nad każdym z nich jarzeniówka. Bardzo fajny pomysł. 

Do wieczora jeszcze trochę czasu zostało, w restauracji pustki, mogę spokojnie podziwiać zatrzymaną w obrazach codzienność Pagan. Pagody, pasące się na ich tle krowy, dziewczyny grające na tradycyjnych instrumentach, ciągnięte przez woły wozy, takie same jak te, które wczoraj widziałam koło pagody Sulamani… Pojawia się pani w moim wieku, wyglądająca na Europejkę. To Szwajcarka, właścicielka restauracji. Lata całe bywała w Mjanmie, nawiązała znajomości i przyjaźnie, niedawno przeprowadziła się na tutaj na stałe, tutaj rozpoczęła swój hotelowy biznes. Można i tak…

That Aung to artysta malarz, dzisiaj siedemdziesięcioośmioletni, który mieszka i nadal tworzy w Rangunie. W czasach reżimu, gdy jego twórczość była zakazana i nie mógł we własnym kraju wystawiać swoich prac, moja rozmówczyni zorganizowała mu dwie wystawy w Szwajcarii. Artysta bywał również we Francji, Włoszech, Portugalii i Niemczech, dzisiaj wystawia swoje prace w całym kraju. Miałam szczęście trafić właśnie na jego wystawę w Nyaung U.

Kończy się moja krótka, zaledwie czterodniowa wizyta w Pagan, w którym każdy czas tutaj spędzony byłby za krótki. W Pagan, o którym wspomnienia będą zawsze wywoływały żywsze bicie serca każdego, kto tutaj był…

Dwie pierwsze części opowieści o Pagan:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/mjanma-pagan-miazdzacy-wrogow-cz-i.html

 

2 komentarze:

  1. Zupełnie inna kultura - to chyba przyciąga najbardziej.
    Bardzo ładne zdjęcia, czuje się z tego ogrom pasji.
    Pozdrawiam serdecznie. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za ciepłe słowa. I ja pozdrawiam...

      Usuń