Nie ma lepszej
metody zwiedzania miejsc takich jak Pagan niż przemieszczanie się rowerem. Co
prawda wolałabym pobłądzić polnymi ścieżkami na piechotę, jednak przy tym
rozmiarze terenu (trzynaście na osiem kilometrów) lepiej skorzystać z roweru.
Zwyczajowo – jak to w wypożyczalniach – nie do końca sprawnego! Za jednego
dolara mogę jednak jeździć od świtu do zmierzchu, wręcz do padnięcia ze zmęczenia.
Zaopatrzona w co najmniej trzy różne mapki opuszczam hotel…
I natychmiast
gdy tylko zjeżdżam z głównej drogi na piaszczystą polną ścieżkę, zapominam o
mapach, zapominam o przewodnikach, zapominam o katordze jazdy jednośladem po
piasku. I nieważne już, czy to świątynia Ananda, czy Shwe San Daw, czy
Mahabodi. Nieważne, czy wzniósł ją król Anawrahta, czy któryś z jego następców,
czy można wspiąć się na wyższe jej poziomy, czy można do niej wejść, czy tylko
okrążyć ją dookoła. Nie ma słów, które mogłyby opisać to, na co patrzę. Nie ma
aparatu, który zatrzymałby w kadrze całe piękno, tajemniczość i niezwykłość
tego, co widzę.
Poddaję się
urokowi pejzażu usianego tysiącletnimi pagodami, wspinam się na niektóre, aby
tym lepiej ten krajobraz zobaczyć, aby tym dalej spojrzeć. Napawam się widokiem
Buddów odzianych w bordowe szaty, ledwo widocznych fresków w świątynnych
korytarzach i subtelnych ornamentów, które przetrwały wieki. A może zostały tak
doskonale zrekonstruowane…
Możliwości
rekonstrukcji średniowiecznych skarbów architektury i sztuki to niewątpliwie
efekt współczesnych, przez lata wypracowanych, naukowych metod. Współczesność
ma jednak też inne oblicze. Żelazny okrąglak, czyli współczesna wieża widokowa
na skraju luksusowego ośrodka mającego w nazwie „pałac”, to wizualny koszmar,
który powinien straszyć po nocach jego projektantów i decydentów. Idzie nowe…
szkoda tylko, że również w takiej postaci.
Karawana
dwukółek ciągniętych przez woły ustrojone w kwiaty i wstążki w żywych kolorach
wiezie turystów z krajów dolarowych lub tych, którzy weszli już do strefy euro,
na wieczorny spektakl zachodu słońca. Nie ukrywam, że z poczuciem lekceważenia
(tak, wiem, niezbyt chwalebne to uczucie!) mijam wzgórek, na którym się
gromadzą. O ileż więcej doznań dostarczy mi błądzenie po bezdrożach,
obserwowanie ostatnich promieni słońca ślizgających się po stopniach pagód
oddalonych od najbardziej uczęszczanych dróg. Oddalonych i nieotoczonych
jeszcze kramami z pamiątkami, w korytarzach których nie warto rozkładać
dziesiątków obrazków malowanych na płótnie pokrytym piaskiem. Bo przecież iluż
kandydatów do zakupu takiego obrazka może przybyć do jakiejś odludnej
świątyńki? Swoją drogą, to jednak ciekawa metoda malowania, unikalna właśnie
dla Pagan. Nie mogę się oprzeć pokusie nabycia małego wizerunku trzech mnichów
z parasolkami – dzięki temu mogę dłużej popatrzeć, jak pan maluje, posłuchać,
jak przygotowuje płótno, pokrywając je rzadko spotykanym miałkim piaskiem.
Kiedy wracam do
hotelu, panują już kompletne ciemności. Oczywiście mój rower nie ma żadnego
oświetlenia, bo i po co! I równie oczywiste jest, że nie jestem jedyną, której
rower jest niewidzialny. Miał szczęście psiak, który zobaczył – raczej wyczuł –
mnie wcześniej, niż ja jego ujrzałam, bo niewątpliwie byłby to ostatni dzień
jego życia. Nie mówiąc o tym, jakie problemy spotkałyby mnie!
Na artystyczne
wydarzenie, wernisaż, jednak się nie załapuję – w to właśnie popołudnie, kiedy
się odbywa, wspinam się na górę Puppa. Nie mogę jednak odmówić sobie oglądnięcia
wystawy. Została ona zorganizowana w restauracji mieszczącej się na tarasie na
dachu hotelu. Ponieważ taras jest zadaszony, ale nie ma ścian, na których
mogłyby zawisnąć obrazy, zostały one wyeksponowane na tablicach-stojakach z
plecionki liści pandanusa, a może palmowych. Nad każdym z nich jarzeniówka.
Bardzo fajny pomysł.
Do wieczora
jeszcze trochę czasu zostało, w restauracji pustki, mogę spokojnie podziwiać
zatrzymaną w obrazach codzienność Pagan. Pagody, pasące się na ich tle krowy,
dziewczyny grające na tradycyjnych instrumentach, ciągnięte przez woły wozy,
takie same jak te, które wczoraj widziałam koło pagody Sulamani… Pojawia się
pani w moim wieku, wyglądająca na Europejkę. To Szwajcarka, właścicielka
restauracji. Lata całe bywała w Mjanmie, nawiązała znajomości i przyjaźnie,
niedawno przeprowadziła się na tutaj na stałe, tutaj rozpoczęła swój hotelowy
biznes. Można i tak…
That Aung to
artysta malarz, dzisiaj siedemdziesięcioośmioletni, który mieszka i nadal
tworzy w Rangunie. W czasach reżimu, gdy jego twórczość była zakazana i nie
mógł we własnym kraju wystawiać swoich prac, moja rozmówczyni zorganizowała mu
dwie wystawy w Szwajcarii. Artysta bywał również we Francji, Włoszech,
Portugalii i Niemczech, dzisiaj wystawia swoje prace w całym kraju. Miałam
szczęście trafić właśnie na jego wystawę w Nyaung U.
Kończy się moja
krótka, zaledwie czterodniowa wizyta w Pagan, w którym każdy czas tutaj
spędzony byłby za krótki. W Pagan, o którym wspomnienia będą zawsze wywoływały
żywsze bicie serca każdego, kto tutaj był…
Dwie pierwsze części opowieści o Pagan:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/mjanma-pagan-miazdzacy-wrogow-cz-i.html
Dwie pierwsze części opowieści o Pagan:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/mjanma-pagan-miazdzacy-wrogow-cz-i.html
Zupełnie inna kultura - to chyba przyciąga najbardziej.
OdpowiedzUsuńBardzo ładne zdjęcia, czuje się z tego ogrom pasji.
Pozdrawiam serdecznie. :)
Dziękuję za ciepłe słowa. I ja pozdrawiam...
Usuń