Nikt, kto jedzie z Granady do Managui (lub w odwrotnym kierunku), nie może nie zauważyć imponującego pomnika na jednym ze skrzyżowań na obwodnicy miasta Masaya, na rondzie św. Hieronima. Pomnik poświęcony jest św. Hieronimowi, chociaż równie często przypisuje się mu nazwę „Masaya i jej tradycje”. Bo figura świętego górująca na pomniku otoczona jest bliżej nieokreśloną liczbą postaci rodem z legend i wierzeń.
Pomnik wykonany
jest w technice mozaiki, a żywe kolory jej ceramicznych elementów bez wątpienia
nawiązują do rzemieślniczych tradycji miasta i regionu. Bo Masaya to nie tylko
stolica nikaraguańskiego folkloru i rzemiosła artystycznego, ale także ich
kolebka. Kunszt wytwórców i charakter ceremonii wywodzą się z indiańskiej
przeszłości regionu. Organizowane tutaj fiesty są najbardziej okazałe i
najdłuższe w całej Nikaragui. I w żadnej innej nikaraguańskiej miejscowości nie
ma ich aż tyle!
Dzisiaj akurat
fiesty żadnej nie ma, miasto jest, jak na mój gust, nieco senne. Może dlatego,
że południe już dawno minęło. Ale trzeba przyznać, że rzemieślnicze mercado ma tutaj szczególną oprawę.
Wybudowane zostało na kształt obronnego zamku – grube mury, wieże, ornamenty…
Ale ponieważ nie mam zamiaru kupować ani tkanych mat, ani tradycyjnych
instrumentów muzycznych, ani ceramicznych garnków, ani żadnych innych pamiątek,
nie szkoda mi, że większość kupców już zwija swoje biznesy.
Tyle że nie
sprawdzę, czy współczesne souveniry
rzeczywiście mają swe korzenie w rzemiośle tutejszych Indian.
Kościół św.
Hieronima wygląda dużo gorzej, niż wydawałoby się, że powinien wyglądać kościół
pod wezwaniem patrona miasta. Obdrapany, pokryty niechlujnym graffiti (chociaż
w takich przypadkach zawsze mam opory, żeby bazgroły nazywać graffiti).
Zamknięty.
Kościół
parafialny, pod wezwaniem Wniebowzięcia Matki Boskiej, otwarty. Tylko dlatego,
że właśnie trwa sprzątanie. Stoi przy głównym placu miasta, na którym
usytuowano aż trzy gloriety – na jednej z nich ćwiczą adeptki sztuki baletowej.
Pewnie przygotowują się do udziału w kolejnej fieście!
Dużą przyjemność
sprawia mi wizyta na… nieczynnym dworcu kolejowym. I tutaj, podobnie jak w
Granadzie, został ładnie odnowiony. Jest siedzibą instytucji kulturalnych. Na
peronie właśnie odbywa się plener malarski.
Oj, zdolną młodzież mają – na
blejtramie jednego z uczestników rzeka przepływająca wąwozem! Nie wiem, jak
długo jej autor uczy się malowania, ale praca jest wyśmienita.
Uwieńczeniem
mojego pobytu w Masaya jest spacer nad jeziorem Masaya, chociaż i tutaj nie
można zapomnieć o rzemieślniczych tradycjach miasta. Dzielnicę nad brzegiem
jeziora upodobali sobie wytwórcy hamaków. Jeszcze nie zamykają swoich sklepów,
jeszcze kuszą wywieszonymi przed nimi swoimi wielokolorowymi wyrobami.
Nie, hamaku też
nie kupię!
Wolę popatrzeć
na jezioro. Wygląda tak niepozornie, a przecież ma pięć kilometrów długości,
dwa szerokości. Maksymalna głębokość – siedemdziesiąt sześć i pół metra. Ładnie
utrzymany malecón (promenada)
niewielu ludzi dzisiaj gości. W weekendy pewnie jest tutaj gwarno. Nad jeziorem
góruje wulkan, z którego patrzyłam na jezioro przed południem. Zachodzące
słońce odbija się w spokojnej dzisiaj wodzie. Gdyby wulkan nie spał, tak
spokojnie pewnie by nie było. I nie będzie, jeżeli zechce jeszcze kiedyś
przypomnieć o swoim istnieniu.
Wygląda mega egzotycznie. Trochę jak z bajki. :)
OdpowiedzUsuń