Park
Narodowy Taijiang oraz Park Krajobrazowy na północny zachód od miasta to
podmokłe tereny przy ujściach rzek i strumieni do morza, czyli raj dla
ornitologów, farmy ostryg, pamiątki po kwitnącym kiedyś przemyśle solnym oraz
liczne świątynie, miejsca kultu odwiedzane przez miejscową ludność. Żeby to
wszystko zobaczyć, trzeba mieć bardzo dużo czasu oraz własny środek transportu.
Nie mam ani czasu, ani samochodu, zatem muszę po raz kolejny dokonać wyboru,
dokąd pojechać i co zobaczyć. Oj, jak ja takiego wybierania nie lubię…
Sąsiedztwo Wieliczki w Polsce i Solna
Katedra w Kolumbii sprawiły, że zdecydowałam się zobaczyć inne jeszcze niż
dotychczas mi znane oblicze przemysłu solnego. Tutaj, w okolicy Tainan sól
pozyskiwano z wody morskiej. Po przekwitłym przemyśle solnym pozostała hałda
soli 20-metrowej wysokości, nosząca teraz nazwę Qigu Salt Mountains (Qigu to
nazwa miejscowości, koło której się znajdują). Jadę zatem do Gór Solnych Qigu.
Jadę długo, ponad godzinę, chociaż to raptem jakieś 30 kilometrów. Autobus
jednak kluczy, zajeżdżając do oddalonych od głównej drogi osiedli czy wiosek.
Na miejscu okazuje się, że „góry” w nazwie to lekka przesada, bo góra jest
jedna. No, może gdyby się uprzeć, to dwie połączone niewielką przełęczą.
Zasolenie zbiornika wody, z którego
pozyskiwano sól, było porównywalne z zasoleniem Morza Martwego. Produkcja
tutejsza zaspokajała cały popyt krajowy na sól, a gdy ten spadł, pozyskiwania
soli z wody morskiej w 2002 roku zaprzestano.
Hałdę soli, kiedyś śnieżno-białą,
dzisiaj lekko brunatną, zmieniono w atrakcję turystyczną. Wspinam się wykutymi
z soli schodkami, aby spojrzeć oko w oko siedzącemu na szczycie górki,
wyrzeźbionemu w soli aniołkowi rodem z obrazów Rafaela. Pióra skrzydeł
dorobiono mu z białego plastyku.
Więcej rzeźb z soli można zobaczyć na
niewielkiej wystawie w poprodukcyjnej hali. Wykute w soli lokomotywy i wagoniki
przemysłowej kolejki, figurki Buddy i… kopia nefrytowej rzeźby kapusty
pekińskiej, której oryginał oglądałam parę dni temu w Muzeum Pałacowym w
Tajpej. Kopia doskonała, aż wierzyć się nie chce, że to sól, bo błyszczy niczym
wypolerowany kamień szlachetny.
Do rzeźb zaklasyfikowałabym też chatkę o
powierzchni 23 metrów kwadratowych,
zbudowaną z 350 brył soli w 2003 roku z okazji Bożego Narodzenia. Dlaczego
akurat z tej okazji, tablica edukacyjna obok domku nie wyjaśnia, ciekawa jest
natomiast inna informacja. Dowiaduję się, że sól ma zdolność przewodzenia
elektrycznego. W związku z tym kiedy człowiek stoi we wnętrzu domku, zmniejsza
się potencjalnie szkodliwy wpływ na zdrowie fal elektromagnetycznych, na który
jesteśmy narażeni w codziennym życiu.
No, swoje odstałam, nie mam pojęcia, w jakim
stopniu zmniejszyłam wpływ szkodliwych fal na moje zdrowie, i wychodzę na
zewnątrz. Samo otoczenie i domku, i gór nie bardzo odpowiada mojemu poczuciu
estetyki. Wielki siedzący misiek – kilkakrotnie większy od filmowego Misia, za
to ubrany w różowe wdzianko w kropki i z takim samym kwiatkiem przy uchu, głowa
i łapka japońskiego maneki-neko, Święty Mikołaj z dwoma końmi za trójwymiarowym
napisem „love”. Do tego dwie świnie i kilka gipsowych, a może plastykowych
warzęch małych (Platalea minor). Te ostanie mają zapewne
podpowiadać, że to zagrożony gatunek gniazdujący w tych okolicach. Niemniej
wolałabym oglądać je w naturze, świat z tworzywa sztucznego, nawet gdy tworzą
go warzęchy, to zdecydowanie nie moje
klimaty.
Za to z prawdziwą przyjemnością oglądam
niewielkie prostokątne poletko malw. Dorodne kwiaty, pełne i puste, we
wszystkich możliwych kolorach, od biało-różowych po ciemnofioletowe, niemal
czarne. Dlaczego właśnie tutaj je posadzono? Dlaczego na prostokątnym kawałku
ziemi, jedną obok drugiej? Jakże inny to obraz niż taki, jaki nam kojarzy się
zwykle z malwami – takimi za płotem lub na tle drewnianej wiejskiej chaty,
najlepiej krytej strzechą.
Nie decyduję się zwiedzić pobliskiego muzeum
soli, mieszczącego się w dwóch białych piramidach. Czyżby taka architektura to
nawiązanie do tych dwóch górek soli? Nie decyduję się, mimo że muzeum zbudowano
w odległości nie większej niż 300 metrów od hałd. Tyle że krótkie dojście
jest zamknięte i trzeba by pójść drogą ponad dwa kilometry. Odległość mi
niestraszna, tylko że wtedy nie zdążyłabym na najbliższy autobus, a kolejny jest
za ponad dwie godziny. Trochę szkoda mi czasu. Ponieważ wieść gminna niesie, że
podpisy pod eksponatami w muzeum są tylko po chińsku, czuję się rozgrzeszona.
Jestem jedyną pasażerką autobusu, droga cały
czas prowadzi przez tereny podmokłe, wije się między płytkimi naturalnymi
lagunami i w dużej mierze ręką człowieka wykonanymi solnymi polami w postaci
płytkich basenów. W niektórych pobłyskują jeszcze resztki skamieniałej soli.
Pan kierowca czuje się gospodarzem w całym tego słowa znaczeniu. Zatrzymuje się
przed większymi świątyniami, które mijamy, żebym mogła zrobić zdjęcia, daje mi
znać, że kolejny postój będzie trwał 15 minut i że mogę sobie pospacerować. No
to spaceruję między poprzemysłowymi basenami. Na brzegu jednego z nich położono
nosidło z uczepionymi wiklinowymi koszami – ma zapewne przypominać czasy
bezpowrotnie minione.
Na muralu na murze otaczającym nieco
zdewastowany poprzemysłowy budynek króluje warzęcha. Również na drogowskazie
dziób tego ptaka wskazuje, że do starego solnego portu jest tylko 200 metrów, a do
ekoparku należy iść w tamtym kierunku. Kogo upamiętniono betonowym obeliskiem,
raczej się nie dowiem.
Zdecydowanie jest to zupełnie inne oblicze przemysłu solnego niż to, które znamy np. z Wieliczki. Jest to normalne zjawisko, bo wszystkie procesy z czasem się zmieniają, automatyzują i za jakiś czas wyglądają zupełnie inaczej. Świetny wpis!
OdpowiedzUsuńDziękuję! Cieszy mnie,że wpis się podoba.
Usuń