piątek, 23 marca 2018

Górski Karabach. Gandzasar – skarb na szczycie wzgórza…




…lub górski skarbiec”. Tak tłumaczone jest słowo gandzasar, a nazwa ta wynika z obecności w tym rejonie złóż srebra i innych metali, a co za tym idzie – kopalń przetwarzających bogactwa dane przez naturę. Mieszkający tutaj ludzie uważają jednak, że największym skarbem tych gór nie są kruszce, ale klasztor. Klasztor, który jest spuścizną pokoleń przodków – wraz z jego relikwiami, ze ścianami pokrytymi rzeźbami i inskrypcjami opowiadającymi jego historię.

Dwa najsławniejsze, o największym znaczeniu dla dziedzictwa kulturowego zabytki Górskiego Karabachu to klasztory Dadivank i Gandzasar. Dadivank znajduje się w odległości 100 kilometrów od Stepanakertu, Gandzasar – 45. Dojazd do Dadivanku jest możliwy, ale tylko prywatnym samochodem. Taka eskapada jest bardziej przyjazna finansowo, gdy podróżuje się w grupie. Dla mnie wybór jest oczywisty – jadę do klasztoru Gandzasar, gdzie dociera transport publiczny.

Właściwie to do samego klasztoru marszrutki nie docierają, jadę do wioski Vank, skąd czeka mnie trzykilometrowy hiking do klasztoru. To znaczy hiking może będzie trochę krótszy, bo to drogą jezdną jest trochę ponad trzy kilometry, ale podobno można przejść do klasztoru ścieżkami. Tylko jak znaleźć odpowiednią ścieżkę?!

O godzinie 9:00 dojeżdżamy do wioski. W swojej łaskawości pan kierowca nie każe mi wysiadać tam, gdzie wszyscy. O, podwiezie mnie do samego klasztoru! Podwozi tylko jakieś trzysta metrów dalej, do końca wsi. No, przejście takiego dystansu to już nie zrobiłoby mi różnicy.

Kończą się zabudowania wsi, gdzie jest jakaś ścieżka… Człowiek kręcący się w jednej z zagród z daleka wykonuje gest przywołania mnie do siebie, po czym macha ręką w kierunku wzniesienia. Aha, czyli powinnam teraz zejść z szosy i iść w tamtym kierunku. Chwilę potem, gdy mijam jego dom już z bliska, nie czekając na moje pytanie, powtarza „monastyr, monastyr” i wskazuje drogę. Drogę! Na razie to nie ma żadnej drogi, jest pastwisko, przez które, jak rozumiem, powinnam przejść… Dopiero na płaskim szczycie pierwszego wzniesienia pojawia się piaszczysta ścieżka. Na moje szczęście właśnie ktoś schodzi z góry, potwierdza – tak, to droga do klasztoru. A ja zauważam, że zgubić to się już nie zgubię. Moim drogowskazem i oznaczeniem szlaku będą… żółte rury instalacji gazowej. W tym miejscu mogą prowadzić tylko do klasztoru.


 
Rury instalacji gazowej! Szkaradna, zardzewiała blizna na organizmach kaukaskich miast i wsi. Skutecznie szpecąca historyczną spuściznę i nowe, a nawet nowobogackie domostwa. Oraz przyrodę, jak w tym przypadku. Ktoś kiedyś wpadł na „genialny” pomysł, aby oszczędzić na dziele gazyfikacji miast i wsi i zamiast skryć tę instalację w ziemi, poprowadził ją nad ziemią. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam żółte rury ciągnące się wzdłuż drogi z Zaqatali do Dżaru (Azerbejdżan), myślałam, że to wymysł miejscowego decydenta. Później już złudzeń nie miałam, tak samo było w Gruzji, w Armenii, i tak samo jest tutaj, w Górskim Karabachu.


Godzinę później stoję przed murami klasztoru Gandzasar, który uchodzi za dowód trwającej od stuleci obecności Ormian w tym regionie. Pierwsza wzmianka o klasztorze pochodzi z X wieku. Budowę świątyni, przed którą stoję, rozpoczęto w 1216 roku pod patronatem ormiańskiego władcy księstwa Khachen, księcia Hasana Jalaliana. Zgodnie z przekazem średniowiecznego historyka Mojżesza Kaghankatvatsi brat księcia Jalaliana przywiózł z podróży do Iberii głowę św. Jana Chrzciciela (jakkolwiek w tradycji rzymskokatolickiej relikwia głowy św. Jana znajduje się w bazylice św. Sylwestra in Capite w Rzymie). Według ormiańskiego historyka głowa została umieszczona w relikwiarzu, nad którym wzniesiono kościół pod wezwaniem świętego ukończony w 1238 roku i konsekrowany dwa lata później. Niektóre źródła mówią o przechowywaniu w kościele relikwii św. Jana Chrzciciela (nie wymieniając, że to głowa),  jego ojca św. Zachariasza i św. Grzegorza Oświeciciela, a także św. Pantaleona, patrona lekarzy, pielęgniarek i ludzi samotnych. To głównie do niego pielgrzymują ludzie chorzy, oczekujący na operacje czy dziękujący za przywrócenie zdrowia.
















Klasztor otoczony jest murami, częściowo o mur oparte są zabudowania klasztorne. Kiedyś były w nich cele mnichów oraz sale wspólne. Teraz są w remoncie – w ogóle całe obejście kościoła to jeden wielki plac budowy. Zastanawiam się, gdzie mieszczą się pomieszczenia dla administracji kościelnej, przecież klasztor jest teraz siedzibą arcybiskupa Arcachu mianowanego przez katolikosa Eczmiadzynu. Wyjaśnienie znajduję po wyjściu poza obręb murów. Tuż obok w 2006 roku wzniesiono nowoczesny budynek. Od strony średniowiecznych murów widać jedną kondygnację, w której otwarto muzeum Matenadaran – filię Matenadaranu erywańskiego. Budynek został tak świetnie wkomponowany w zbocze góry, że nie widać niżej usytuowanego piętra, gdzie z powodzeniem mieści się kilka apartamentów i biur.
Zbiory tutejszego Matenadaranu są całkiem spore i nie mniej cenne niż te eksponowane w Erywaniu. Pani pilnująca konspiracyjnym szeptem pozwala mi zrobić dwa zdjęcia.


Wracam na dziedziniec kościelny. Zanim wejdę do środka, napawam się widokiem z zewnątrz. Chociaż bryła kościoła pod względem architektonicznym nie odbiega zasadniczo od kościołów, które już widziałam, to jednak są pewne różnice. Gawit jest dużo mniejszy, nie przesłania bryły kościoła, a zwieńczony jest ażurową wieżyczką.


Wysoki tambur na dachu właściwej świątyni tym różni się od innych, że wnęki między kolumnami podziałów ozdobiono rzeźbami. I to nie tylko ornamentami, ale figurami ludzkimi i zwierzęcymi. Charakterystyczne są dwie postacie, zwane w literaturze „ministrami”, trzymające ponad głowami makietę kościoła – jako dar składany Bogu. To głównie z powodu tego tamburu radziecki znawca średniowiecznej sztuki nazwał klasztor „perłą architektury”. 















Jeszcze popatrzę na bogate ornamenty portali, na nic mi niemówiące inskrypcje na płytach nagrobnych w gawicie czy na ścianach świątyni i kolejny raz zachwycę się kilkusetletnimi chaczkarami. Jeszcze posiedzę wewnątrz kościoła, jeszcze napatrzę się na relief postumentu ołtarzowego – tak bogatego w formie i tak dobrze zachowanego nie widziałam jeszcze w żadnym kościele ormiańskim. Nie widzę, żeby wyeksponowane były relikwie, których posiadaniem klasztor się chlubi. Czy może znajdują się w zasłoniętych bordowym aksamitem wnękach w absydzie? A może w kościołach ormiańskich nie ma tradycji wystawiania relikwii na widok publiczny? 

 





















Przed prozą życia nie ucieknę – jeżeli chcę zdążyć na marszrutkę o godzinie 14:00, a chcę, muszę zacząć schodzić do wioski. Bez stresu, bo drogę już znam. Bez wysiłku, bo ścieżka prowadzi tylko w dół. Bez przygód…
Ponad metrowej długości wąż niczym błyskawica ucieka sprzed moich stóp. I tym razem szczęśliwie usłyszał, może raczej wyczuł mnie wcześniej, niż go zobaczyłam! Chociaż trochę żal, że nie zdążyłam go sfotografować. Resztę drogi pokonuję z oczami wlepionymi w ziemię – a nuż jakiś inny gad wypełznie, aby wygrzewać się w ciepłym południowym słońcu, a nie będzie tak szybki jak ten przed chwilą.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz