…lub górski
skarbiec”. Tak tłumaczone jest słowo gandzasar,
a nazwa ta wynika z obecności w tym rejonie złóż srebra i innych metali, a co
za tym idzie – kopalń przetwarzających bogactwa dane przez naturę. Mieszkający
tutaj ludzie uważają jednak, że największym skarbem tych gór nie są kruszce,
ale klasztor. Klasztor, który jest spuścizną pokoleń przodków – wraz z jego
relikwiami, ze ścianami pokrytymi rzeźbami i inskrypcjami opowiadającymi jego
historię.
Dwa
najsławniejsze, o największym znaczeniu dla dziedzictwa kulturowego zabytki
Górskiego Karabachu to klasztory Dadivank i Gandzasar. Dadivank znajduje się w
odległości 100
kilometrów od Stepanakertu, Gandzasar – 45. Dojazd do
Dadivanku jest możliwy, ale tylko prywatnym samochodem. Taka eskapada jest
bardziej przyjazna finansowo, gdy podróżuje się w grupie. Dla mnie wybór jest
oczywisty – jadę do klasztoru Gandzasar, gdzie dociera transport publiczny.
Właściwie to do
samego klasztoru marszrutki nie docierają, jadę do wioski Vank, skąd czeka mnie
trzykilometrowy hiking do klasztoru.
To znaczy hiking może będzie trochę
krótszy, bo to drogą jezdną jest trochę ponad trzy kilometry, ale podobno można
przejść do klasztoru ścieżkami. Tylko jak znaleźć odpowiednią ścieżkę?!
O godzinie 9:00
dojeżdżamy do wioski. W swojej łaskawości pan kierowca nie każe mi wysiadać
tam, gdzie wszyscy. O, podwiezie mnie do samego klasztoru! Podwozi tylko jakieś
trzysta metrów dalej, do końca wsi. No, przejście takiego dystansu to już nie
zrobiłoby mi różnicy.
Kończą się
zabudowania wsi, gdzie jest jakaś ścieżka… Człowiek kręcący się w jednej z
zagród z daleka wykonuje gest przywołania mnie do siebie, po czym macha ręką w
kierunku wzniesienia. Aha, czyli powinnam teraz zejść z szosy i iść w tamtym
kierunku. Chwilę potem, gdy mijam jego dom już z bliska, nie czekając na moje
pytanie, powtarza „monastyr, monastyr” i wskazuje drogę. Drogę! Na razie to nie
ma żadnej drogi, jest pastwisko, przez które, jak rozumiem, powinnam przejść… Dopiero
na płaskim szczycie pierwszego wzniesienia pojawia się piaszczysta ścieżka. Na
moje szczęście właśnie ktoś schodzi z góry, potwierdza – tak, to droga do
klasztoru. A ja zauważam, że zgubić to się już nie zgubię. Moim drogowskazem i
oznaczeniem szlaku będą… żółte rury instalacji gazowej. W tym miejscu mogą
prowadzić tylko do klasztoru.
Rury instalacji
gazowej! Szkaradna, zardzewiała blizna na organizmach kaukaskich miast i wsi.
Skutecznie szpecąca historyczną spuściznę i nowe, a nawet nowobogackie domostwa.
Oraz przyrodę, jak w tym przypadku. Ktoś kiedyś wpadł na „genialny” pomysł, aby
oszczędzić na dziele gazyfikacji miast i wsi i zamiast skryć tę instalację w
ziemi, poprowadził ją nad ziemią. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam żółte rury
ciągnące się wzdłuż drogi z Zaqatali do Dżaru (Azerbejdżan), myślałam, że to
wymysł miejscowego decydenta. Później już złudzeń nie miałam, tak samo było w
Gruzji, w Armenii, i tak samo jest tutaj, w Górskim Karabachu.
Godzinę później
stoję przed murami klasztoru Gandzasar, który uchodzi za dowód trwającej od
stuleci obecności Ormian w tym regionie. Pierwsza wzmianka o klasztorze
pochodzi z X wieku. Budowę świątyni, przed którą stoję, rozpoczęto w 1216 roku
pod patronatem ormiańskiego władcy księstwa Khachen, księcia Hasana Jalaliana.
Zgodnie z przekazem średniowiecznego historyka Mojżesza Kaghankatvatsi brat
księcia Jalaliana przywiózł z podróży do Iberii głowę św. Jana Chrzciciela
(jakkolwiek w tradycji rzymskokatolickiej relikwia głowy św. Jana znajduje się
w bazylice św. Sylwestra in Capite w Rzymie). Według ormiańskiego historyka
głowa została umieszczona w relikwiarzu, nad którym wzniesiono kościół pod
wezwaniem świętego ukończony w 1238 roku i konsekrowany dwa lata później.
Niektóre źródła mówią o przechowywaniu w kościele relikwii św. Jana Chrzciciela
(nie wymieniając, że to głowa), jego
ojca św. Zachariasza i św. Grzegorza Oświeciciela, a także św. Pantaleona,
patrona lekarzy, pielęgniarek i ludzi samotnych. To głównie do niego
pielgrzymują ludzie chorzy, oczekujący na operacje czy dziękujący za
przywrócenie zdrowia.
Klasztor
otoczony jest murami, częściowo o mur oparte są zabudowania klasztorne. Kiedyś
były w nich cele mnichów oraz sale wspólne. Teraz są w remoncie – w ogóle całe
obejście kościoła to jeden wielki plac budowy. Zastanawiam się, gdzie mieszczą
się pomieszczenia dla administracji kościelnej, przecież klasztor jest teraz
siedzibą arcybiskupa Arcachu mianowanego przez katolikosa Eczmiadzynu.
Wyjaśnienie znajduję po wyjściu poza obręb murów. Tuż obok w 2006 roku
wzniesiono nowoczesny budynek. Od strony średniowiecznych murów widać jedną
kondygnację, w której otwarto muzeum Matenadaran – filię Matenadaranu
erywańskiego. Budynek został tak świetnie wkomponowany w zbocze góry, że nie
widać niżej usytuowanego piętra, gdzie z powodzeniem mieści się kilka
apartamentów i biur.
Zbiory
tutejszego Matenadaranu są całkiem spore i nie mniej cenne niż te eksponowane w
Erywaniu. Pani pilnująca konspiracyjnym szeptem pozwala mi zrobić dwa zdjęcia.
Wracam na
dziedziniec kościelny. Zanim wejdę do środka, napawam się widokiem z zewnątrz.
Chociaż bryła kościoła pod względem architektonicznym nie odbiega zasadniczo od
kościołów, które już widziałam, to jednak są pewne różnice. Gawit jest dużo
mniejszy, nie przesłania bryły kościoła, a zwieńczony jest ażurową wieżyczką.
Wysoki tambur na
dachu właściwej świątyni tym różni się od innych, że wnęki między kolumnami
podziałów ozdobiono rzeźbami. I to nie tylko ornamentami, ale figurami ludzkimi
i zwierzęcymi. Charakterystyczne są dwie postacie, zwane w literaturze
„ministrami”, trzymające ponad głowami makietę kościoła – jako dar składany
Bogu. To głównie z powodu tego tamburu radziecki znawca średniowiecznej sztuki
nazwał klasztor „perłą architektury”.
Jeszcze popatrzę
na bogate ornamenty portali, na nic mi niemówiące inskrypcje na płytach
nagrobnych w gawicie czy na ścianach świątyni i kolejny raz zachwycę się
kilkusetletnimi chaczkarami. Jeszcze posiedzę wewnątrz kościoła, jeszcze
napatrzę się na relief postumentu ołtarzowego – tak bogatego w formie i tak
dobrze zachowanego nie widziałam jeszcze w żadnym kościele ormiańskim. Nie
widzę, żeby wyeksponowane były relikwie, których posiadaniem klasztor się
chlubi. Czy może znajdują się w zasłoniętych bordowym aksamitem wnękach w
absydzie? A może w kościołach ormiańskich nie ma tradycji wystawiania relikwii
na widok publiczny?
Przed prozą życia
nie ucieknę – jeżeli chcę zdążyć na marszrutkę o godzinie 14:00, a chcę, muszę
zacząć schodzić do wioski. Bez stresu, bo drogę już znam. Bez wysiłku, bo
ścieżka prowadzi tylko w dół. Bez przygód…
Ponad metrowej
długości wąż niczym błyskawica ucieka sprzed moich stóp. I tym razem
szczęśliwie usłyszał, może raczej wyczuł mnie wcześniej, niż go zobaczyłam!
Chociaż trochę żal, że nie zdążyłam go sfotografować. Resztę drogi pokonuję z
oczami wlepionymi w ziemię – a nuż jakiś inny gad wypełznie, aby wygrzewać się
w ciepłym południowym słońcu, a nie będzie tak szybki jak ten przed chwilą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz