Zdjęcie bilbordu zachęcającego do udziału w Paradzie pingwinów |
Wahałam się, czy jechać na reklamowaną
Phillip Island Penguin Parade, inaczej mówiąc, na imprezę pt.: „wieczorny
powrót do nor pingwinów małych”, ale znalazłam wycieczkę półdniową (na
całodzienną, z powodów czasowych, nie mogę sobie pozwolić), zatem pospiesznie
udaję się na zbiórkę. Widać, że wyjazd cieszy się dużym zainteresowaniem, dwa
autobusy pękają w szwach, a nie są to zapewne jedyne udające się dzisiaj na
wyspę.
Już w autobusie
oglądamy film poświęcony najmniejszemu gatunkowi pingwinów, których spora
kolonia znajduje się właśnie na Phillip Island. Należące do rodziny eudyptula nieloty występujące tylko u wybrzeży Australii i Nowej Zelandii
osiągają wysokość trzydziestu trzech centymetrów i mogą pływać piętnaście–dwadzieścia
kilometrów dziennie, chociaż rekordzista przepłynął ponoć sto kilometrów.
W
poszukiwaniu ryb nurkują na głębokość nawet sześćdziesięciu pięciu metrów. Mogą
przebywać w morzu tygodniami, a ich skóra pozostaje sucha, chroniona wodoodpornymi
piórami, które na grzbiecie przyjmują piękną, ciemnogranatową barwę. W czasie
takich dłuższych pobytów w morzu mogą drzemać, unosząc się na falach. Ale swoje
nory zakładają na wybrzeżach, czasem nawet w głębi lądu, no i od czasu do czasu
do tych nor przybywają. I właśnie taki powrót z oceanu do gniazd, już po
zapadnięciu zmroku, jest magnesem przyciągającym na Phillip Island ludzi z
całego świata.
Po drodze
zatrzymujemy się jeszcze na jakiejś farmie, żeby karmić (i głaskać!) kangury,
potem w „sanktuarium koali”, aby podpatrywać te sympatyczne „miśki”, i wreszcie
dojeżdżamy do celu.
Aby dotrzeć do
ustawionych na plaży trybun, z których ogląda się paradę pingwinów, trzeba
pokonać dość spory teren pokryty norami ptaków. Żeby nie zniszczyć ich domostw,
wysoko nad nimi zbudowano platformy prowadzące na plażę. Zapadający mrok nie
przeszkodzi nam w oglądaniu widowiska, bo plaża jest oświetlona, a pingwinki
już się do tego światła przyzwyczaiły. Ale zdjęć robić nie wolno.
Wreszcie zaczyna
się niesamowity spektakl. Pingwinki wychodzą z oceanu grupkami, po sześć,
dziesięć, czasem więcej ptaków. Niektóre jeszcze wracają i po przepłynięciu
kilku metrów ponownie wychodzą z wody. A ile się przy tym „nagadają”! Aż
chciałoby się włożyć w ich dzioby konwersacje:
– Słuchaj,
jeszcze za wcześnie, żeby wracać.
– Ale moi starzy
już chyba wrócili, znów mi zrobią awanturę.
– Pokrzyczą,
pokrzyczą i przestaną, a skąd wiesz, że już wrócili?
– No to
dobra, wracajmy do wody, ale tylko na chwilę!
Niektóre dumnie
paradują wzdłuż trybun. Inne wydaje się, że straciły orientację i szukając
swoich gniazd, krążą nerwowo koło widzów. Po mniej więcej czterdziestu minutach
grupki wychodzące z morza są coraz mniej liczne, coraz dłuższy jest czas
oczekiwania na kolejnych kilka ptaków zdążających do swego domu. Teraz dopiero
czuję, że jestem kompletnie przemarznięta, i z zimna, i z powodu wiatru.
Zbieramy się do powrotu.
Ale to jeszcze
nie koniec widowiska. Przechodząc pomostami, widzimy, że w metropolii pingwinów
toczy się życie towarzyskie. Pingwinki biegają między domami, przepraszam,
norkami. Niektóre dość szybko, jakby bawiły się w berka. Inne statecznym
krokiem zaglądają do sąsiadów, ot, takie sąsiedzkie odwiedziny. No… chyba nie
tylko sąsiedzkie. Populacja po tym wieczorze to im chyba poważnie wzrośnie.
Tuż przed końcem
platformy jakieś zbiegowisko. Okazuje się, że jeden z ptaków, Spike, jak mówi o
nim pani strażniczka przyrody, stoi na środku przejścia i zastanawia się, w
którą stronę ma iść. W tej sytuacji turyści muszą poczekać, nie wolno ptakowi
przeszkadzać, ona, pani strażniczka, nie dopuści do tego, żeby go niepokoić. Po
to ona, pani strażniczka, tutaj jest. No więc czekamy. A Spike robi dwa kroki w
jedną stronę, dwa w drugą, czyści piórka. I znów dwa kroki w tył, dwa w przód,
i czyści piórka. I lustruje obserwujących go. Wreszcie podejmuje męską decyzję:
dwa kroki, jeszcze trzy, bieg… i już go nie ma. Możemy iść do autobusów.
No i stało się!
Pingwinki tak
mnie zainspirowały, że popełniłam eBajkę! Zatytułowałam ją „Jak to w
Pingwinowie bywa...”. Zaczyna się tak:
Mija kolejny dzień
spędzony w wodzie, z dala od brzegu. Rodzice już dawno dali hasło do powrotu,
ale Granatek, Rajtek i Białopiórek ociągają się. Tak przyjemnie jest kołysać
się na spokojnych falach głaskanych ostatnimi promieniami zachodzącego słońca!
Gniewne pisknięcie
Granatka Seniora przywołuje całą trójkę do porządku. Posłusznie płyną za tatą
nie odmawiając sobie jednak przyjemności zanurkowania w mroczną głębinę, gdy
zobaczą jakąś niefrasobliwą rybkę, która oddaliła się od swoich pobratymców.
Zresztą tata i mama robią to samo – gdy myślą, że pociechy tego nie widzą.
„Jak to w Pingwinowie bywa...” jest w sprzedaży w wielu księgarniach internetowych, np:
I jeszcze kilka zdjęć
Pomniki pingwinów - ogród zoologiczny w Tajpej |
To również ZOO w Tajpej |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz