sobota, 10 grudnia 2016

Parada pingwinów – Phillip Island (Australia)

Zdjęcie bilbordu zachęcającego do udziału w Paradzie pingwinów

Wahałam się, czy jechać na reklamowaną Phillip Island Penguin Parade, inaczej mówiąc, na imprezę pt.: „wieczorny powrót do nor pingwinów małych”, ale znalazłam wycieczkę półdniową (na całodzienną, z powodów czasowych, nie mogę sobie pozwolić), zatem pospiesznie udaję się na zbiórkę. Widać, że wyjazd cieszy się dużym zainteresowaniem, dwa autobusy pękają w szwach, a nie są to zapewne jedyne udające się dzisiaj na wyspę.

Już w autobusie oglądamy film poświęcony najmniejszemu gatunkowi pingwinów, których spora kolonia znajduje się właśnie na Phillip Island. Należące do rodziny eudyptula nieloty występujące tylko u wybrzeży Australii i Nowej Zelandii osiągają wysokość trzydziestu trzech centymetrów i mogą pływać piętnaście–dwadzieścia kilometrów dziennie, chociaż rekordzista przepłynął ponoć sto kilometrów. 

W poszukiwaniu ryb nurkują na głębokość nawet sześćdziesięciu pięciu metrów. Mogą przebywać w morzu tygodniami, a ich skóra pozostaje sucha, chroniona wodoodpornymi piórami, które na grzbiecie przyjmują piękną, ciemnogranatową barwę. W czasie takich dłuższych pobytów w morzu mogą drzemać, unosząc się na falach. Ale swoje nory zakładają na wybrzeżach, czasem nawet w głębi lądu, no i od czasu do czasu do tych nor przybywają. I właśnie taki powrót z oceanu do gniazd, już po zapadnięciu zmroku, jest magnesem przyciągającym na Phillip Island ludzi z całego świata.

Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na jakiejś farmie, żeby karmić (i głaskać!) kangury, potem w „sanktuarium koali”, aby podpatrywać te sympatyczne „miśki”, i wreszcie dojeżdżamy do celu.


Aby dotrzeć do ustawionych na plaży trybun, z których ogląda się paradę pingwinów, trzeba pokonać dość spory teren pokryty norami ptaków. Żeby nie zniszczyć ich domostw, wysoko nad nimi zbudowano platformy prowadzące na plażę. Zapadający mrok nie przeszkodzi nam w oglądaniu widowiska, bo plaża jest oświetlona, a pingwinki już się do tego światła przyzwyczaiły. Ale zdjęć robić nie wolno.

Wreszcie zaczyna się niesamowity spektakl. Pingwinki wychodzą z oceanu grupkami, po sześć, dziesięć, czasem więcej ptaków. Niektóre jeszcze wracają i po przepłynięciu kilku metrów ponownie wychodzą z wody. A ile się przy tym „nagadają”! Aż chciałoby się włożyć w ich dzioby konwersacje:
– Słuchaj, jeszcze za wcześnie, żeby wracać.
– Ale moi starzy już chyba wrócili, znów mi zrobią awanturę.
– Pokrzyczą, pokrzyczą i przestaną, a skąd wiesz, że już wrócili?
– No to dobra, wracajmy do wody, ale tylko na chwilę!

Niektóre dumnie paradują wzdłuż trybun. Inne wydaje się, że straciły orientację i szukając swoich gniazd, krążą nerwowo koło widzów. Po mniej więcej czterdziestu minutach grupki wychodzące z morza są coraz mniej liczne, coraz dłuższy jest czas oczekiwania na kolejnych kilka ptaków zdążających do swego domu. Teraz dopiero czuję, że jestem kompletnie przemarznięta, i z zimna, i z powodu wiatru. Zbieramy się do powrotu.

Ale to jeszcze nie koniec widowiska. Przechodząc pomostami, widzimy, że w metropolii pingwinów toczy się życie towarzyskie. Pingwinki biegają między domami, przepraszam, norkami. Niektóre dość szybko, jakby bawiły się w berka. Inne statecznym krokiem zaglądają do sąsiadów, ot, takie sąsiedzkie odwiedziny. No… chyba nie tylko sąsiedzkie. Populacja po tym wieczorze to im chyba poważnie wzrośnie.

Tuż przed końcem platformy jakieś zbiegowisko. Okazuje się, że jeden z ptaków, Spike, jak mówi o nim pani strażniczka przyrody, stoi na środku przejścia i zastanawia się, w którą stronę ma iść. W tej sytuacji turyści muszą poczekać, nie wolno ptakowi przeszkadzać, ona, pani strażniczka, nie dopuści do tego, żeby go niepokoić. Po to ona, pani strażniczka, tutaj jest. No więc czekamy. A Spike robi dwa kroki w jedną stronę, dwa w drugą, czyści piórka. I znów dwa kroki w tył, dwa w przód, i czyści piórka. I lustruje obserwujących go. Wreszcie podejmuje męską decyzję: dwa kroki, jeszcze trzy, bieg… i już go nie ma. Możemy iść do autobusów. 


Norki pingwinków małych
w Międzynarodowym Centrum Arktycznym w Christchurch (Nowa Zelandia)

No i stało się!

Pingwinki tak mnie zainspirowały, że popełniłam eBajkę! Zatytułowałam ją „Jak to w Pingwinowie bywa...”. Zaczyna się tak:


Mija kolejny dzień spędzony w wodzie, z dala od brzegu. Rodzice już dawno dali hasło do powrotu, ale Granatek, Rajtek i Białopiórek ociągają się. Tak przyjemnie jest kołysać się na spokojnych falach głaskanych ostatnimi promieniami zachodzącego słońca!


Gniewne pisknięcie Granatka Seniora przywołuje całą trójkę do porządku. Posłusznie płyną za tatą nie odmawiając sobie jednak przyjemności zanurkowania w mroczną głębinę, gdy zobaczą jakąś niefrasobliwą rybkę, która oddaliła się od swoich pobratymców. Zresztą tata i mama robią to samo – gdy myślą, że pociechy tego nie widzą.

Pomniki pingwinów - ogród zoologiczny w Tajpej
To również ZOO w Tajpej

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz