poniedziałek, 12 stycznia 2015

Ubud, kulturalne centrum Bali. Cz. I.


Zaledwie dobę temu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że mój pobyt w tym mieście może zostać drastycznie ograniczony. Tymczasem przede mną całe cztery dni – przecież dzień dopiero się zaczyna. Dobrze, że tyle – szkoda, że tylko tyle. Bo, nie nudząc się, spędzić tu można tygodnie. Bowiem to miasto szczególne, dla mnie jedyne godne odwiedzenia na Bali – chociaż zwolennicy plaż Kuty i Sanur pewnie się z tym nie zgodzą.

Ubud to miasto artystów z niezliczoną liczbą galerii sztuki. Wysokiej lub niskiej, ale zawsze warto popatrzeć lub porozmawiać z ludźmi, którzy się sztuką – w baaaardzo szerokim tego słowa znaczeniu – parają.



Nazwa Ubud pochodzi od starobalijskiego wyrazu oznaczającego medycynę. I rzeczywiście przez wieki w mieście parano się ziołolecznictwem, a tutejsi kapłani cieszyli się dobrą sławą, jako medycy. W XIX wieku osiedliło się tutaj wiele arystokratycznych rodzin.
Najnowsza historia Ubud zaczęła się w latach 20. XX wieku, kiedy, zachęcani przez członków rodziny królewskiej, zaczęli przybywać tutaj artyści z Europy. Jednymi z pierwszych byli Walter Spies i Rudolf Bonnet. Z ich inicjatywy sprowadzano do Ubud artystów z całej Bali, aby uczyli swoich rodaków, Balijczyków, rodzimej sztuki, chroniąc ją od zapomnienia. Zachęcali też Balijczyków do malowania technikami europejskimi. Rozdawali mieszkańcom Ubud i okolic farby, aby ci malowali sceny z codziennego życia właśnie tak, jak robili to oni.
Europejscy artyści inspirowali się sztuką balijską, artyści miejscowi chętnie czerpali wzory ze sztuki uprawianej przez przybywających gości. Dzisiaj w licznych galeriach można oglądać efekty tych wzajemnych inspiracji.

Boom turystyczny rozpoczął się na Bali w latach 60. XX wieku. Sztuka niekiedy obniżała swe loty, stając się turystyczną tandetą, co nie zmienia faktu, że Ubud pozostaje centrum artystycznych poszukiwań.

Swojego miejsca na ziemi poszukiwał też urodzony w 1911 roku na Filipinach Don Antonio Maria Blanco, artysta o hiszpańsko-amerykańskich korzeniach, zwany balijskim Salvadorem Dalim – ze względu na charakterystyczny beret, krzykliwy ubiór i ekscentryczny charakter.

Po ukończeniu artystycznych studiów w Nowym Jorku Blanco miał zamiar osiąść na Tahiti, ale los rzucił go na Hawaje, do Japonii i do Kambodży, aby ostatecznie przywieść go w 1952 roku na Bali. Rok później ożenił się z balijską tancerką Ni Ronji. Bali dało mu wszystko, czego potrzebował, aby się rozwinąć artystycznie: baśniowe krajobrazy, zjawiskową atmosferę otoczenia, obecność sztuki i miłość. Na podarowanym mu przez króla terenie wybudował dom, studio i galerię znane obecnie jako The Blanco Renaissance Museum. Wchodzi się do niego przez gigantycznych rozmiarów marmurową bramę w kształcie sygnatury mistrza, znaną jako największa sygnatura w świecie. Podpisem w takim kształcie sygnował swoje prace. Pracownia pozostała w stanie nienaruszonym, na sztalugach widnieje jedna z prac artysty. W galerii blisko 300 obrazów w porządku chronologicznym. Bohaterkami większości z nich są kobiety, wyraz jego uwielbienia dla – jak utrzymywał – najpiękniejszych stworzeń bożych. Każdy obraz ma ciekawą ramę, każda jest inna, większość z nich zaprojektowana przez samego artystę. Obok niewielka pracownia i galeria syna, Mario Blanco, jednego z czworga dzieci Antonio, mieszkającego i tworzącego w miejscu, które stworzył jego ojciec.

Dodatkową atrakcją jest niewielka ptaszarnia założona jeszcze za życia artysty. Ptaki przyzwyczajone są do wizyt turystów i chętnie pozują z nimi do zdjęć. Ze mną też – a jakże. Dzioborożec siedzi mi na ręce, papuga na ramieniu.

Jednak Ubud to nie tylko świątynie sztuki – muzea i galerie. Tych prawdziwych, poświęconych kultowi religijnemu świątyń i pałaców też nie brakuje. I wcale nie są gorsze od tych w Denpasarze. Co więcej, tutaj nawet hotele przypominają świątynie. Prawie wszystkie mieszczą się właśnie w takich otoczonych murami przestrzeniach, wypełnionych niewielkimi budynkami – takie skrzyżowanie świątyni, pałacu i zespołu bungalowów. Ma to swój urok, jakkolwiek pierwszej nocy czuję się trochę nieswojo, jakbym bezcześciła jakąś świętość. Potem się przyzwyczajam, przestają mi przeszkadzać nawet koguty i inna menażeria, zaczynające dzień dużo wcześniej niż zwykli podróżnicy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz