poniedziałek, 5 stycznia 2015

Nagasaki – Festiwal Kunchi



Festiwal Kunchi (albo Okunchi) związany jest z pobytem w Nagasaki Chińczyków i wywodzi się z pradawnego zwyczaju świętowania przez nich dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca kalendarza księżycowego, dnia uważanego za dzień szczęśliwy. Wymowa określenia „dziewiąty dzień” to „ku nichi”, co stopniowo zmieniło się na „kunchi” i stanowiło nie tylko proste tłumaczenie chińskiego wyrażenia, ale było też rozumiane jako celebrowanie tego dnia, jego święto. A szczęśliwy dzień zaczęto z czasem rozumieć szerzej i w wielu materiałach festiwal jest przedstawiany jako święto dobrych plonów.

Pierwszy festiwal odbył się w 1634 roku, w roku, który rozpoczął okres izolacjonizmu Japonii i wypędzania cudzoziemców z kraju. Niektórym Chińczykom pozwolono zostać, ale równocześnie ograniczono ten pobyt do Nagasaki. W organizację obchodów tego święta, odbywającego się od ponad trzystu siedemdziesięciu lat, zaangażowanych jest czterdzieści miast regionu. Co roku przedstawienie przygotowuje pięć miast – na zmianę w siedmioletnim cyklu. Przygotowania do występów zaczynają się już kilka miesięcy wcześniej. W tym roku wydarzeniem jest fakt, że po raz pierwszy od pięćdziesięciu siedmiu lat w uroczystościach uczestniczy miasto Imakago-machi. Nie żyje już nikt, kto brał udział w uroczystościach przed laty, zatem tym większy był wysiłek jego mieszkańców, aby ze zdjęć odtworzyć kostiumy i przygotować występ.
Kiedy docieram do estrady zbudowanej specjalnie dla festiwalowych występów, miejsc wolnych już nie ma – o ile można mówić o miejscach w europejskim tego słowa znaczeniu. Nie ma miejsc siedzących typu krzesła czy ławy. Trybuny dla widzów to zwyczajna, drewniana pochylnia. Dla Japończyków, przyzwyczajonych do funkcjonowania na podłodze, to nie problem; ja po piętnastu minutach mam ścierpnięte wszystkie części ciała. Pocieszeniem jest dobry widok – „zainstalowałam się” na przejściu, bo innego miejsca nie znalazłam. Zaczynają się występy. Przedstawienie trwa prawie cztery godziny. Czego ja nie oglądam…
Tańce z parasolkami, wstążkami, szarfami czy gałązkami klonów to tylko preludium do istoty przedstawienia.


Występ każdego miasta zaczyna taniec kasaboko. Co to jest kasaboko? Taki jakby duży parasol, na wierzchu którego umieszczono bogatą dekorację, a na brzegu dokoła zawieszono zasłonę – równie bogato zdobioną. Co za tym idzie? To, że takie kasaboko waży 130–150 kilogramów i że niosący go człowiek nie widzi nic. Dlatego towarzyszy mu kilku pomagierów, w tym jeden z lampionem lub proporcem na długim kiju, którym (kierując go pod zasłonę) wskazuje tańczącemu z kasaboko drogę, a raczej miejsce, na którym pan ma się kręcić w kółko. I nie jest zapewne łatwo wirować z ponad stukilogramowym ciężarem wspartym na ramieniu. Dlatego im bardziej płynny jest ruch całej konstrukcji, tym głośniejsze brawa się rozlegają. Innych niuansów wpływających na stopień aplauzu nie wypatrzyłam…



 














To, co widziałam rano z hotelowego okna, to była replika łodzi. Albo statku. Rekwizyt odgrywający główną rolę w spektaklu. To znaczy rekwizytów jest kilka, co jeden to piękniejszy – to efekt rywalizacji między miastami. I nawiązanie do czasów, kiedy Nagasaki było jedynym portem, do którego zawijały obce okręty. Statek jest wsparty na kołach, we wnętrzu siedzą dzieci – od kilku do kilkunastu – i robią hałas, bijąc w bębny i bębenki. „Siłą napędową” łodzi są młodzi mężczyźni (szesnastu–dwudziestu), którzy trzymając uchwyty po jej obu stornach, rozpędzają ją do granic możliwości, potem ją hamują. Biorąc pod uwagę, że rozmiary sceny/areny nie są zawrotne, to „rozpędzanie” i „hamowanie” wymaga niesamowitej koordynacji i siły (i miesięcy ćwiczeń) – a ja oczyma wyobraźni widzę, jak rozpędzona łódź wbija się w trybuny. Ale to jeszcze betka… Szaleństwo ogarnia widownię, kiedy panowie wprowadzają łódź w ruch „dookoła własnej osi”. Trudno to sobie wyobrazić? Gdybym tego nie widziała, też miałabym problemy z wyobraźnią. A co to ma znaczyć? To, że statek płynąc po wzburzonym morzu, musi walczyć z prądami morskimi i przecinać ogromne niekiedy morskie fale… 


Kulminacyjnym punktem przedstawienia jest taniec smoków, taniec, który w Chinach od setek lat był częścią ceremonii błagalnych o deszcz. Smoki są trzy, dwa ciemnopopielatozielone i jeden biały. Wszystkie z biało-czerwonymi brzuchami. Najpierw tańczą pojedynczo, potem wszystkie razem. Cielsko każdej gadziny wprawiane jest w ruch dzięki współpracy dziesięciu mężczyzn, którzy poruszają w odpowiednim rytmie drążkami, na końcu których wsparte jest pokaźnych rozmiarów cielsko uszyte z cennych i bogato zdobionych materiałów. Dzięki doskonałej koordynacji ich ruchów – i sprawnego „dyrygowania” przez specjalnego „wodzireja” – smoki poruszają się żywo i płynnie, ścigając złotą piłkę – wyobrażenie księżyca albo słońca (pole do popisu dla wyobraźni oglądających). Dźwięki trąbek to głos smoka, dźwięk chińskiego gongu to odgłosy wiatru, uderzenia w bębny mają naśladować padające krople deszczu, grzmoty i błyskawice. Biało-czerwony wzór na brzuchach smoków to tornado, a ciemne umaszczenie smoków to wyobrażenie czarnych chmur towarzyszących burzom i nawałnicom. Cała ta symbolika w oczywisty sposób nawiązuje do istoty tańca – rytuału błagania o deszcz.


Taniec smoków oglądam na stojąco, nie jestem w stanie już dłużej siedzieć na tych dechach, ale też ani przez moment nie pomyślałam, żeby wyjść. Bo warte oglądania są nie tylko występy, ale także widok rozentuzjazmowanych Japończyków. Widok bezcenny! Oni przeżywają każdy taniec, każdy występ całym swoim jestestwem. Okrzykami dają wyraz swojemu uznaniu dla wysiłku występujących. Aby jeszcze bardziej zagrzewać widzów do aplauzu, zaangażowano kilku mężczyzn, którzy stojąc twarzą do trybun, „dyrygują” oklaskami i okrzykami. Ale pan, któremu wyznaczono rewir przede mną, chyba dopiero praktykuje… słabo się angażuje w porównaniu z jego kolegami.


Na zakończenie występu każdego miasta jego przedstawiciele podchodzą do skraju areny i rzucają w tłum małe zawiniątka, które okazują się chusteczkami czy ręczniczkami z logo miasta, czy może sponsora… I tutaj zaczyna się szaleństwo. Dziwnym zbiegiem okoliczności więcej niż połowa widzów gromadzi się w pobliżu sceny gotowa w tym biegu po niewielki pakiecik stratować każdego, kto stanie czy siądzie mu na drodze.
Spektakl, który oglądam, to tylko fragment festiwalowych obchodów. Najważniejszym punktem programu są uroczyste procesje. Ta główna zaczyna się w chramie Suwa, chramie zbudowanym jako przeciwwaga wobec szerzącego się katolicyzmu. Oficjalna data założenia Suwa Shrine przypada na rok 1614. Najpierw wznoszono w tym miejscu niewielkie kapliczki, obecne zabudowania pochodzą z roku 1624, dziesięć lat później uczyniono świątynię centralnym miejscem obchodów święta Kunchi.


Niezależnie od tych głównych uroczystości na każdej ulicy i o każdej porze spotykam grupy festiwalowych performerów odgrywających krótkie scenki przed szeroko otwartymi drzwiami domów, sklepów, restauracji. Ma to zapewnić mieszkańcom, właścicielom, a i pracownikom pomyślność i dobrobyt. A mnie dostarcza szeregu wrażeń estetycznych, zabierając w podróż kilka wieków wstecz… 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz