sobota, 17 czerwca 2017

Mjanma. Sri Ksetra – Pole Bogactwa… Cz. II.


Dopiero minęła godzina 13:00, za wcześnie, żeby wracać do miasta. Mam ochotę połazić jeszcze trochę po ruinach. Opuszczam zawiedzionych właścicieli motorów i idę w kierunku wskazanym przez największą liczbę tabliczek na drogowskazie. Podejdę jeszcze raz do pałacu, przejęta zaraz na początku zwiedzania przez pana policjanta (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/06/mjanma-sri-ksetra-pole-bogactwa-cz-i.html), nie obeszłam go dookoła…

 
Idę inną niż rano drogą. W tej części wykopalisk ruiny mieszają się z domostwami. Do pałacu nie dojdę, bo między nim a mną płynie spory strumyk. A ponieważ nie ma tego złego… znajduję o wiele więcej pozostałości, niż mogłam się spodziewać. Świątynie Ashey Zey Gu, Htaung i Lay Myet Hna to zbudowane na planie czworokąta o boku siedmiu–dziesięciu metrów ceglane pawilony, z niszami lub wejściami na każdej ścianie. 

Niegdyś w tych niszach, czy we wnętrzach, spoczywały figury. Teraz, o ile przetrwały wiekowe zawirowania, tkwią zabezpieczone w muzeach.













 


Oglądam jeszcze jedno stanowisko in situ nazwane na mapie cmentarzem królowej Beikthano, a na tablicy obok niego – cmentarzem królewskim. Czy dlatego królewskim, że urny – sześć urn – tutaj znalezione są wielokrotnie większe od tych, które oglądałam godzinę temu?

 

Zabytki zabytkami, ale niesłychaną frajdę sprawia mi sam spacer, podglądanie wiekowych domostw, poletek z marnymi uprawami, pasących się na ruinach krów. A tutaj – otwarte na piaszczystą ścieżkę pomieszczenie z maszyną do szycia, z pedałem i kołem napędowym oczywiście, nie elektryczną, przypiętymi do ściany wykrojami i krzywo postawionym lustrem pozuje na nowoczesny salon krawiecki…


Przez wieki mury zarosły niemal całkowicie, jeszcze ich nie odkopano. Tylko słabo zarysowane wypiętrzenie, parę wystających spod trawy cegieł i świadomość – nabyta w wyniku przestudiowania szkicowego planu – że tutaj była kiedyś granica zurbanizowanej przestrzeni, świadczą, że mijam właśnie mury miejskie.

Naprzeciwko mnie idą dwie osoby europejskiej urody, ze starszym panem, niewątpliwie miejscowym. O, to znaczy, że są również przewodnicy niezmotoryzowani! A może…

– Dzień dobry – mówię po polsku.

Tak, to są właśnie Polacy mieszkający w tym samym hotelu co ja (o których wspomniała mi pani na recepcji)! Bo też pierwszą myślą, kiedy ich zobaczyłam idących a nie jadących na motorze, było: a przedstawiciele jakiej to nacji zwiedzają rozległe ruiny, tak jak ja, na piechotę? A pan dziadek to nie przewodnik, ale taki sobie człowiek, który widząc obcych, postanowił im potowarzyszyć.
Umawiamy się na wieczorne rodaków o podróżach rozmowy.

 
Oddaliłam się sporo od muzeum. Młody chłopak, spod bramy Tharawaddy, jednej z ośmiu bram prowadzących niegdyś do miasta, podwozi mnie do informacji turystycznej – ale zdecydowanie odmawia wzięcia napiwku. Tutaj mogę wynająć mototaxi, które dowiezie mnie do Pyain.

Kiedy po powrocie do hotelu jeszcze raz oglądam prospekt i schematyczny plan ruin, widzę, że zwiedziłam nie tylko całkiem sporo, ale i to, co najważniejsze. To właśnie południowa część miasta była częścią zabudowaną, w północnej rozciągały się pola ryżowe.

To był udany dzień.



2 komentarze:

  1. W takim krajobrazie to przynajmniej można odpocząć od zewsząd atakującej technologii i informacji. Zazdroszczę bardzo, bo sam nie mam jak się wyrwać. :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. emerytkawpodrozy3 lipca 2017 17:29

      Może kiedyś... Trzeba być dobrej myśli, a naprawdę warto tam pojechać.

      Usuń