Dopiero
minęła godzina 13:00, za wcześnie, żeby wracać do miasta. Mam ochotę
połazić jeszcze trochę po ruinach. Opuszczam zawiedzionych właścicieli motorów
i idę w kierunku wskazanym przez największą liczbę tabliczek na drogowskazie.
Podejdę jeszcze raz do pałacu, przejęta zaraz na początku zwiedzania przez pana
policjanta (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/06/mjanma-sri-ksetra-pole-bogactwa-cz-i.html), nie obeszłam go dookoła…
Idę inną niż
rano drogą. W tej części wykopalisk ruiny mieszają się z domostwami. Do pałacu
nie dojdę, bo między nim a mną płynie spory strumyk. A ponieważ nie ma tego
złego… znajduję o wiele więcej pozostałości, niż mogłam się spodziewać. Świątynie
Ashey Zey Gu, Htaung i Lay Myet Hna to zbudowane na planie czworokąta o boku siedmiu–dziesięciu
metrów ceglane pawilony, z niszami lub wejściami na każdej ścianie.
Niegdyś w
tych niszach, czy we wnętrzach, spoczywały figury. Teraz, o ile przetrwały
wiekowe zawirowania, tkwią zabezpieczone w muzeach.
Oglądam jeszcze
jedno stanowisko in situ nazwane na
mapie cmentarzem królowej Beikthano, a na tablicy obok niego – cmentarzem
królewskim. Czy dlatego królewskim, że urny – sześć urn – tutaj znalezione są
wielokrotnie większe od tych, które oglądałam godzinę temu?
Zabytki
zabytkami, ale niesłychaną frajdę sprawia mi sam spacer, podglądanie wiekowych
domostw, poletek z marnymi uprawami, pasących się na ruinach krów. A tutaj –
otwarte na piaszczystą ścieżkę pomieszczenie z maszyną do szycia, z pedałem i
kołem napędowym oczywiście, nie elektryczną, przypiętymi do ściany wykrojami i
krzywo postawionym lustrem pozuje na nowoczesny salon krawiecki…
Przez wieki mury
zarosły niemal całkowicie, jeszcze ich nie odkopano. Tylko słabo zarysowane
wypiętrzenie, parę wystających spod trawy cegieł i świadomość – nabyta w wyniku
przestudiowania szkicowego planu – że tutaj była kiedyś granica zurbanizowanej
przestrzeni, świadczą, że mijam właśnie mury miejskie.
Naprzeciwko mnie
idą dwie osoby europejskiej urody, ze starszym panem, niewątpliwie miejscowym.
O, to znaczy, że są również przewodnicy niezmotoryzowani! A może…
– Dzień
dobry – mówię po polsku.
Tak, to są
właśnie Polacy mieszkający w tym samym hotelu co ja (o których wspomniała mi pani na recepcji)! Bo też pierwszą myślą,
kiedy ich zobaczyłam idących a nie jadących na motorze, było: a przedstawiciele jakiej to
nacji zwiedzają rozległe ruiny, tak jak ja, na piechotę? A pan dziadek to nie
przewodnik, ale taki sobie człowiek, który widząc obcych, postanowił im
potowarzyszyć.
Umawiamy się na
wieczorne rodaków o podróżach rozmowy.
Oddaliłam się
sporo od muzeum. Młody chłopak, spod bramy Tharawaddy, jednej z ośmiu bram
prowadzących niegdyś do miasta, podwozi mnie do informacji turystycznej – ale
zdecydowanie odmawia wzięcia napiwku. Tutaj mogę wynająć mototaxi, które
dowiezie mnie do Pyain.
Kiedy po
powrocie do hotelu jeszcze raz oglądam prospekt i schematyczny plan ruin,
widzę, że zwiedziłam nie tylko całkiem sporo, ale i to, co najważniejsze. To
właśnie południowa część miasta była częścią zabudowaną, w północnej rozciągały
się pola ryżowe.
To był udany
dzień.
W takim krajobrazie to przynajmniej można odpocząć od zewsząd atakującej technologii i informacji. Zazdroszczę bardzo, bo sam nie mam jak się wyrwać. :(
OdpowiedzUsuńMoże kiedyś... Trzeba być dobrej myśli, a naprawdę warto tam pojechać.
Usuń