piątek, 19 września 2014

Kolumbia. La Piedra del Peñol – skała Guatapé


Kiedy okrążałam Kartagenę, spacerując po jej murach obronnych, jakaś dziewczyna, bogotanka, poprosiła mnie, żebym zrobiła jej zdjęcie. Zrobiłam kilka i oczywiście nie obyło się bez wymiany zdań: skąd, dokąd, gdzie jeszcze… Kiedy dowiedziała się, że kończę swoją podróż po Kolumbii w stolicy Antioquii, pokazała mi parę zdjęć w swoim aparacie, polecając wizytę w Guatapé, miejscowości położonej siedemdziesiąt kilometrów na wschód od Medellín.

Skonsternowana oglądałam niesamowite widoki zrobione z wysokiej, jak mówiła moja rozmówczyni, skały. Skonsternowana, bo nie mogłam sobie przypomnieć, żebym coś na temat tego miejsca czytała w moim przewodniku czy nawet w jakiejś relacji. Jak to możliwe?! Tego samego dnia po powrocie do hotelu przewertowałam wszystkie materiały, jakie miałam. I rzeczywiście znalazłam – jedno zdanie! Wątpię, czy zwróciłabym na to właśnie zdanie uwagę, gdyby nie dziewczyna z Bogoty spotkana w Kartagenie. Uzupełniłam więc wiedzę i oto po dwóch godzinach jazdy krętymi drogami kierowca autobusu zatrzymuje się, wskazując kierunek: do El Peñol jest jeszcze około kilometra tą drogą. 

La Piedra del Peñol (lub Peñon) – skała Peñol albo skała Guatapé. Jestem na wysokości 2135 m n.p.m. A za chwilę (no, dłuższą chwilę!) będę 220 metrów wyżej – tyle bowiem mierzy uformowany 70 milionów lat temu monolit. Jedenaście milionów (szacunkowo) ton kwarcu, skalenia i miki. Całe wieki jej szczyt odwiedzały tylko ptaki. W 1954 roku na jej czubek wspiął się człowiek – Luis Eduardo Villegas. I już niewiele trzeba było, żeby świętą górą Indian Tahamies zawładnęli turyści. I chociaż zdarzają się tacy, którzy idą śladami pierwszego zdobywcy skały, większość korzysta z ułatwiającej wspinaczkę „klatki schodowej”.


Została doskonale „wpasowana” w naturalną szczelinę biegnącą od podstawy skały po jej szczyt, z daleka kojarzy mi się z zamkiem błyskawicznym. Ale ten zazwyczaj otwiera się i zamyka jednym ruchem ręki. Pokonanie 659 schodów, jakie kryją się pod tym betonowo-ceglanym suwakiem, zajmuje trochę czasu i kosztuje sporo wysiłku. Po drodze można odpocząć na sztucznej półce skalnej, na której urządzono niewielką kapliczkę z figurą Matki Boskiej. 


Osiągających szczyt wita kakofonia dźwięków. Na niewielkim, zbliżonym do płaskiego szczycie zmieściły się aż trzy punkty gastronomiczne (!). Ich właściciele prześcigają się w mocy ryczących decybelami głośników.
Koszmar nieco mija, gdy wejdzie się jeszcze wyżej, na szczyt ceglanego potworka – punktu widokowego. Odległość i mury wyciszają hałas. Wizytujących niewielu, bo i pora raczej wczesna, w spokoju można oddać się kontemplacji. Widok na sztuczne jezioro wybudowanej w latach sześćdziesiątych hydroelektrowni jest fascynujący. Jakkolwiek sztucznych jezior widziałam już parę, żadne nie dorówna właśnie temu. Tutaj wody zalały bardzo pofałdowany teren, tworząc akwen usiany tysiącami wysepek, półwyspów, cypelków. Niektóre wydają się zamieszkałe. Robię bliżej nieokreśloną liczbę zdjęć, ale wątpię, aby oddały one cały urok i magię tego miejsca. 



Jeszcze rzut oka na sceny z życia pierwszego zdobywcy skały na balustradzie punktu widokowego, jeszcze ostatni rzut oka na świat z perspektywy ptaka i… 659 schodów w dół. Niby łatwiej niż w górę, ale nie jestem przekonana, czy moim kolanom się to spodoba. 


 

1 komentarz: