Bardzo wątpiłam, czy uda mi się dojechać do
Złotego Trójkąta, czyli miejsca, w którym spotykają się Tajlandia, Birma i Laos,
i które jest centrum głównego obszaru produkcji opium w Azji. W wycieczkach do
Złotego Trójkąta proponowanych przez agencje turystyczne, zarówno w Chiang Mai,
jak i w Chiang Rai, królowały te, w których lwią część czasu przeznaczano na
wizyty w górskich wioskach zamieszkanych przez plemiona kultywujące
specyficzne, unikalne zwyczaje, jak chociażby ten, według którego kobiety noszą
pierścienie wydłużające ich szyje, a czasem też nogi. Nie przeczę, że byłoby
interesujące zobaczyć takie miejsca, ale spacer po wiosce i dyskretna
obserwacja nie wchodzą w grę. Raczej sprowadza się to do sytuacji: „Przyjechała
nowa partia turystów, bierzemy dolary za pozowanie i wciskamy im nasze wyroby”.
Nie, nie wezmę w tym udziału, nie pojadę do ludzkiego zoo. Tym samym nie
odwiedzę Złotego Trójkąta.
Ale w Chiang Rai okazuje się, że bez
większych problemów mogę na własną rękę dojechać nie tylko do Chiang Saen, ale
nawet do Sop Ruak, samego serca Złotego Trójkąta. No to jadę.
Jestem zatem w Chiang Saen i znów stoję nad
brzegiem Mekongu, najdłuższej rzeki na Półwyspie Indochińskim, dziewiątej pod
względem długości na świecie (4,5 tysiąca kilometrów). Wypływa ze źródła na
Wyżynie Tybetańskiej, przecina Chiny, Laos, Kambodżę i Wietnam. Na pewnym
odcinku stanowi granicę Laosu z Tajlandią i Birmą. W dolnym biegu jest
najważniejszym szlakiem komunikacyjnym w Indochinach, a do Phnom Penh, gdzie
miałam pierwsze spotkanie z Mekongiem, dopływają statki morskie.
Właśnie odbywa się załadunek towarów na
zacumowane przy brzegu barki. Tak samo jak wieki temu, chociaż towary zostały
przywiezione na brzeg Mekongu zupełnie nowoczesnymi samochodami kontenerowymi.
Mężczyźni podchodzą kolejno do pojazdu, którego obsługa nakłada na ich ramiona
po trzy worki towaru, a w dłoń podtrzymującą ciężar wkłada około 30-centymetrowy
patyk. Powolny chód tragarzy i schylona postawa wskazują, że mają na swoich
barkach ponad 50
kilogramów. Tuż przed schodami prowadzącymi w dół, do
barki, stoi mężczyzna i odbiera patyki. Grupuje je po 10 i kładzie na ziemi
obok. Aha, to potrzebne do rozliczenia się z wykonanej pracy i zapłaty za nią! Archaiczny
sposób, ale jak widać nadal się sprawdza.
Chętnych do tej ciężkiej pracy nie brakuje. Teraz już wiem, dlaczego na nadmorskiej promenadzie siedzi tak wielu mężczyzn. To nic innego jak giełda pracy. Trwają negocjacje. Sądząc po liczbie barek i samochodów z towarami, większość z nich będzie miała dzisiaj zajęcie.
Pozostałości, zupełnie dobrze zachowane,
średniowiecznych murów Chiang Saen robią wrażenie. Położone 9 kilometrów dalej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz