sobota, 14 lutego 2015

Złoty Trójkąt – tam gdzie produkuje się opium…



 








Bardzo wątpiłam, czy uda mi się dojechać do Złotego Trójkąta, czyli miejsca, w którym spotykają się Tajlandia, Birma i Laos, i które jest centrum głównego obszaru produkcji opium w Azji. W wycieczkach do Złotego Trójkąta proponowanych przez agencje turystyczne, zarówno w Chiang Mai, jak i w Chiang Rai, królowały te, w których lwią część czasu przeznaczano na wizyty w górskich wioskach zamieszkanych przez plemiona kultywujące specyficzne, unikalne zwyczaje, jak chociażby ten, według którego kobiety noszą pierścienie wydłużające ich szyje, a czasem też nogi. Nie przeczę, że byłoby interesujące zobaczyć takie miejsca, ale spacer po wiosce i dyskretna obserwacja nie wchodzą w grę. Raczej sprowadza się to do sytuacji: „Przyjechała nowa partia turystów, bierzemy dolary za pozowanie i wciskamy im nasze wyroby”. Nie, nie wezmę w tym udziału, nie pojadę do ludzkiego zoo. Tym samym nie odwiedzę Złotego Trójkąta.
Ale w Chiang Rai okazuje się, że bez większych problemów mogę na własną rękę dojechać nie tylko do Chiang Saen, ale nawet do Sop Ruak, samego serca Złotego Trójkąta. No to jadę.

Jestem zatem w Chiang Saen i znów stoję nad brzegiem Mekongu, najdłuższej rzeki na Półwyspie Indochińskim, dziewiątej pod względem długości na świecie (4,5 tysiąca kilometrów). Wypływa ze źródła na Wyżynie Tybetańskiej, przecina Chiny, Laos, Kambodżę i Wietnam. Na pewnym odcinku stanowi granicę Laosu z Tajlandią i Birmą. W dolnym biegu jest najważniejszym szlakiem komunikacyjnym w Indochinach, a do Phnom Penh, gdzie miałam pierwsze spotkanie z Mekongiem, dopływają statki morskie.

Właśnie odbywa się załadunek towarów na zacumowane przy brzegu barki. Tak samo jak wieki temu, chociaż towary zostały przywiezione na brzeg Mekongu zupełnie nowoczesnymi samochodami kontenerowymi. Mężczyźni podchodzą kolejno do pojazdu, którego obsługa nakłada na ich ramiona po trzy worki towaru, a w dłoń podtrzymującą ciężar wkłada około 30-centymetrowy patyk. Powolny chód tragarzy i schylona postawa wskazują, że mają na swoich barkach ponad 50 kilogramów. Tuż przed schodami prowadzącymi w dół, do barki, stoi mężczyzna i odbiera patyki. Grupuje je po 10 i kładzie na ziemi obok. Aha, to potrzebne do rozliczenia się z wykonanej pracy i zapłaty za nią! Archaiczny sposób, ale jak widać nadal się sprawdza.

 







Chętnych do tej ciężkiej pracy nie brakuje. Teraz już wiem, dlaczego na nadmorskiej promenadzie siedzi tak wielu mężczyzn. To nic innego jak giełda pracy. Trwają negocjacje. Sądząc po liczbie barek i samochodów z towarami, większość z nich będzie miała dzisiaj zajęcie.


 
Pozostałości, zupełnie dobrze zachowane, średniowiecznych murów Chiang Saen robią wrażenie. Położone 9 kilometrów dalej Soap Ruak też, ale zupełnie inne. Wykonana na podobieństwo łodzi konstrukcja z wielkim złotym Buddą nazywana jest świątynią ale przypomina raczej park rozrywki – szczyt komercji i złego gustu. 



 

Oddycham z ulgą w Muzeum Opium, nieopodal. Solidnie i rzeczowo przedstawiona jest uprawa, historia i handel makiem. I wszelkie utensylia do raczenia się opiumową używką. Poszerzam horyzonty: opium najlepiej palić, leżąc z podkurczonymi nogami! Tylko skąd wziąć opium?



Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z Laosem i Birmą w tle oraz napisem „Golden Triangle” u moich stóp i mogę wracać do Chiang Mai.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz