Wczorajsze zachmurzenie i deszcz to nie
było tylko chwilowe załamanie pogody. Nadal pada, jest chmurno, mgliście,
ponuro. Dobrze, że chociaż nie bardzo zimno. Przede mną kolejny etap podróży –
przemieszczenie się na Wyspę Północną, czego też nie dokonam w ciągu jednego
dnia. Muszę zatrzymać się na nocleg w Nelson. Może tak długa podróż pozwoli mi
uciec przed deszczem, ale na razie za oknami autobusu jeżeli nie mży, to leje,
jeżeli nie leje, to mży. Kiedy jednak zatrzymujemy się w Punakaiki, przestaje
padać. Czyż powiedzenie o „pogodzie na zamówienie” nie ma racji bytu?
Skały „naleśnikowe” w Punakaiki to jedna z największych turystycznych atrakcji Wyspy Południowej. Potężne skały, częściowo jeszcze stanowiące nadmorski klif, częściowo już oderwane od brzegu, wyglądają, jak gdyby jakaś niewidzialna ręka podzieliła kamienny masyw na placki i ułożyła starannie jeden na drugim na podobieństwo sterty naleśników przygotowanych dla licznej rodziny. Stąd ich nazwa – Pancake Rocks, a w tłumaczeniu przyjętym w Polsce, Skały Naleśnikowe. Między stosami naleśników gardziele, zatoczki, cieśniny, szczeliny, dziury, w które z wielkim impetem wdzierają się morskie fale, tworząc gigantyczne fontanny, chwilami wyższe niż skały, o które uderzają. To miejsce to jeszcze jeden przykład tego, co może zdziałać artysta o imieniu Siły Natury, czyli wiatr, woda i czas.
W otaczającym skały parku, czy może poprawniej byłoby powiedzieć lesie, dużo kapuścianych drzew (cabbage tree) i palm nīkau. Już wcześniej zwróciły moją uwagę, zarówno jedne, jak i drugie.
Długie, wąskie
liście kapuścianych drzew układają się w pokaźne kuliste kępy wyrastające z
poszczególnych gałęzi drzew. Podobno te kępy liści kojarzyły się pierwszym
przybyszom ze znaną w Europie kapustą, stąd nazwa drzewa. Nazwa potoczna, bo z
botanicznego punktu widzenia to kordylina australijska, wiecznie zielona
roślina z rodziny agawowatych, pochodząca właśnie z Nowej Zelandii. Kwitnie na
wiosnę. Drobne mocno pachnące białe kwiaty układają się w pokaźne kiście.
Dla Maorysów
drzewo to było skarbnicą dóbr wszelkich. Korzenie i rdzeń pnia stanowiły źródło
cukru, liście służyły do krycia domostw, wyplatania koszy, sieci, sandałów i do
produkcji włókien do tkania. A delikatne centralne pędy, o nieco migdałowym smaku,
zapachem przypominały kapustę, stąd, zgodnie z inną teorią, nazwa drzewa. Jeszcze
inna teoria głosi, że młode liście drzewa stanowiły dla pierwszych osadników
substytut kapusty i to właśnie ten fakt leży u podstaw takiej właśnie potocznej
nazwy drzewa.
No właśnie,
banalne wydawałoby się drzewo, nazwa jeszcze bardziej banalna, a tyle teorii…
Z kolei palma
nosząca maoryską nazwę nīkau to jedyny gatunek palmy endemiczny dla
Nowej Zelandii. Niecodzienny wygląd zawdzięcza pokaźnemu zgrubieniu pnia tuż
przed miejscem, z którego wyrastają charakterystyczne liście palmowe. A tuż pod
zgrubieniem jakieś szczątkowe liście, z dołu wyglądające jak korzenie z niego
wyrastające. I w tym przypadku Maorysi znaleźli wiele sposobów spożytkowania
tego, co palma oferuje. Wewnętrzne liście, jak również kiście kwiatów, były
spożywane – surowe lub gotowane. Liście służyły też do zawijania potraw do
gotowania, do plecenia koszy i mat, do krycia domów.
Inspiracje palmą nīkau - budynek biblioteki w Wellington |
Jak z wielu innych miejsc, i stąd żal odjeżdżać. Ale nie wątpię, że takie uczucie jeszcze nie raz będzie mi towarzyszyło w czasie mojej podróży. Ruszamy.
Droga wiedzie
cały czas brzegiem Morza Tasmana, odsłaniając co chwilę nowe widoki. Zamglenie
i siąpiący deszcz tylko dodają niezwykłego i tajemniczego uroku mijanym
krajobrazom. Na drodze liczne oposy. Martwe. No bo w Nowej Zelandii „dobry opos
to martwy opos”. A wszystko dlatego, że oposy nie są rodzimym gatunkiem wysp.
Zostały sprowadzone, i to całkiem niedawno, w 1984 roku z Australii. Miały być
hodowane dla cennego futerka. Ale natura się zemściła. Podobnie jak króliki w
Australii, oposy w Nowej Zelandii rozmnożyły się ponad wszelkie oczekiwania i
opanowały ponad 90% powierzchni kraju, skutecznie przyczyniając się, razem z
przybyłymi wcześniej wraz z osadnikami psami, kotami i kurami, do wymarcia
rodzimych populacji. Znane jest powiedzenie, że w Nowej Zelandii żyje więcej
owiec niż ludzi, ale o tym, że oposów jest więcej niż ludzi i owiec razem
wziętych, to już nie każdy słyszał.
Owiec jest tak dużo... że trzeba im postawić jeszcze kilka pomników! |
Skoro zatem
oposów jest aż tyle i skoro są szkodnikami, nikt nie płacze, jeżeli wpadną pod
koła samochodu. Wręcz przeciwnie, uważa się to za cenny wkład w walkę z tymi
szkodnikami, na którą wydaje się ponad 100 milionów dolarów nowozelandzkich
rocznie, trując je i zakładając pułapki, aby ratować rodzimą przyrodę.
Opos żaden do zdjęcia pozować nie chciał... |
Kiedy dojeżdżamy
do Nelson, jest już ciemno, a ja znów mam szczęście, bo autobus zatrzymuje się
tuż przed hostelem Paradiso, w którym mam zarezerwowany nocleg. Świetnie, bo nie lubię po zmierzchu błąkać się po nieznanych mi miastach
w poszukiwaniu hotelu. Moje szczęście pryska, gdy wchodzę do środka. To, co
zastaję wewnątrz, dalekie jest od skojarzeń, jakie się nasuwają, kiedy się
słyszy słowo wybrane za nazwę hostelu. Łazienka zalana, drzwi do pokoju lepią
się od brudu… To najgorszy hostel, na jaki trafiłam dotychczas. Szczęście, że w
tym „raju” spędzę tylko jedną noc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz