Po krótkich co prawda, ale jednak,
„bliskich spotkaniach” z kamiennymi kulami (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/06/kamienne-kule-kostaryki.html)
mogę jechać dalej i zdobywać dalsze rejony Kostaryki. Przede mną Park Narodowy
Manuel Antonio, uznany w 2011 roku przez magazyn „Forbes” za jeden z dwunastu
najpiękniejszych parków narodowych świata. A właściwie to jadę do Quepos,
niewielkiego miasta stanowiącego punkt wypadowy do parku.
Autobus, który
jeszcze wczoraj, kiedy zasięgałam informacji, był directo (bezpośredni), okazuje się jechać do San José, mijając
Quepos w odległości około trzech kilometrów. Na dodatek ten pan kierowca chyba
nie lubi obcokrajowców. Co prawda poczucie obowiązku każe mu jednak zatrzymać
autobus na przystanku najbliższym miastu i podejść do mnie, mówiąc, że powinnam
wysiąść, ale równocześnie nie może się powstrzymać od złośliwego komentarza w
wyrazem gringa w roli głównej. No
cóż, „różnych Bozia ma lokatorów”.
I tylko śmiać mi
się chcę z sytuacji, jaka wydarza się tuż po opuszczeniu przeze mnie autobusu.
Wyciągając z luków mój bagaż, pan kierowca zapewnia mnie, że muszę wziąć
taksówkę, bo autobusy podmiejskie tutaj nie jeżdżą (a skąd tutaj w szczerym
polu mam wziąć taksówkę!). Słyszy to czekający na przystanku mężczyzna i
próbuje go wyprowadzić z błędu, kilkakrotnie powtarzając, że wprost przeciwnie,
co chwilę jeżdżą autobusy do miasta i że za chwilę też będzie jechał. Widząc,
że pan kierowca nie bardzo chce go słuchać, z tym samym zapewnieniem zwraca się
do mnie, oferując dodatkowo pomoc przy wniesieniu bagażu do podjeżdżającego
właśnie autobusu.
Pan wraca z nocnej zmiany do domu w Quepos, a polecony przez niego hotelik niedaleko dworca okazuje się zupełnie przyzwoitym lokum na tę jedną noc, którą mam tutaj spędzić.
A sam Park Manuel Antonio? Godny swojej reputacji. Godny zatrzymania się w drodze do stolicy. I godny polecenia.
I jeszcze kraby!
Trochę się wystraszyłam szmerem dobiegającym z podszycia lasu. Żmije czy jakaś
inna niebezpieczna „gadzina”? Ale aż tyle, że aż taki szum? Wpatruję się chwilę
w runo leśne i… odkrywam nieprawdopodobną wprost liczbę krabów. Tak niezwykle czułych na wszelki ruch, że nie jest
możliwe zrobienie dobrego zdjęcia. Kiedy zastygam w bezruchu, szelest się
wzmaga i całymi dziesiątkami, może raczej setkami, wylegają na ścieżkę.
Najmniejsze poruszenie, nieomalże powieką, powoduje szaloną ucieczkę w gęstwinę
trawy i liści leżących między drzewami. Stąd ten szum.
Park jest
doskonale przygotowany na odwiedziny przybyszów. Wytyczone ścieżki pozwalają
dotrzeć do wszystkich zakamarków parku, do wszystkich punktów widokowych, z
których można z dystansu oglądać morze, zaciszne plaże, wystające z niego skały
– pozostałość niegdysiejszych wulkanicznych wybuchów. Jeden dzień wystarczy,
żeby przejść wszystkie szlaki. Mapka otrzymana wraz z zakupem biletu daje
gwarancję, że się nie zgubimy.
Jestem jedną z ostatnich osób opuszczających park. Kiedy idę do autobusu, tym razem kablami ponad jezdnią przemykają kapucynki. Całymi rodzinami!
Niezwykłe miejsce i cała gama cudownych zwierzaków :-)
OdpowiedzUsuń