Na równi z Crazy House w rankingu atrakcyjności
miasta wymieniana jest stara stacja kolejowa, jeden z wielu śladów bytności w
mieście Francuzów. Jak wiele innych budynków została wybudowana „w stylu art
deco harmonijnie połączonym z lokalną architekturą”. Trzy poprzecznie ułożone w
stosunku do całego dachu trójkątne szczyty mają nawiązywać do trzech szczytów
pobliskich gór Lang Biang, a i do konstrukcji domów mniejszości etnicznych tego
terenu.
Linia kolejowa
oddana do użytku w 1938 roku służyła miejscowej ludności do roku 1964, kiedy i
stacja, i tory zostały uszkodzone w wyniku działań wojennych. Odbudowana po
wojnie, od 1991 roku stała się linią turystyczną, oferując kilka razy w ciągu
dnia siedmiokilometrową przejażdżkę do miejscowości Trai Mat. Gdy pociąg nie
jedzie, stara lokomotywa i jeden wagon służą jako plener fotograficzny, a większość
fotografujących się uważa, że musi mieć zdjęcie, gdy siedzi na tendrze.
Oczywiście jak w
każdym innym mieście, w Da Lat jest też targowisko. I jak wszystkie inne
targowiska omijam je szerokim łukiem. Potem jednak gubię się w gąszczu uliczek
i nagle okazuje się, że jestem właśnie w samym środku Cho Da Lat, czyli
największego targowiska miasta.
Szerokie schody
łączą poszczególne poziomy całkiem współczesnego… domu towarowego, bo na miano
galerii handlowej to obiekt chyba jeszcze nie zasługuje. Wzdłuż poprowadzonych
łukiem korytarzy luźno ustawione stoiska, zostawiona jest przestrzeń dla
kupujących. Schodzę z piętra na piętro i wychodzę na rozległe rondo z pomnikiem
kobiet. Sam pomnik to wyraz uznania dla heroizmu kobiet i ich udziału w walce o
wolność Wietnamu. Jeszcze raz oglądam budynek, z którego wyszłam. Został
doskonale wkomponowany w stok wzniesienia.
Przecież weszłam do niego z poziomu
ulicy, wyszłam – też na ulicę – trzy czy cztery kondygnacje niżej. Oczywiście
stragany na zewnątrz też są, ale jest czysto, jest jakiś porządek, którego nie
udało mi się dostrzec wcześniej na innych azjatyckich targowiskach. Czyli
można! Królujące na straganach truskawki przypominają, że znajduję się w
centrum truskawkowego zagłębia Wietnamu. Ale nie kupię, musiałabym je umyć w
wodzie, do której nie mam zaufania. Wolę nie ryzykować.
Nazywanie miasta
„Małym Paryżem” to niewątpliwie efekt tęsknoty jego mieszkańców za europejską
stolicą. Spotykam jeszcze dwóch świadków tej nostalgii.
Na jednej z ulic
widzę skrzydła wiatraka. Coś mi to przypomina… No tak, kiedy podchodzę bliżej i
mogę odczytać nazwę restauracji, za którą, stanowiąc jej część, stoi młyn,
wątpliwości nie mam: Moulin Rouge.
Replikę wieży
Eiffla rozpoznaję od razu. Tutaj w Da Lat została wzniesiona jako wieża
telekomunikacyjna. Widać ją właściwie z każdego miejsca w mieście.
No i cóż, znów
trzeba się pakować. Jutro opuszczam Mały Paryż, czeka na mnie Sajgon. Znów
zabrakło mi jednego dnia, jego większość spędziłabym w Ogrodzie Kwiatów.
Nie wiem, jakie
wrażenia będą mi towarzyszyć zwiedzaniu Sajgonu, największego miasta Wietnamu,
ale wiem na pewno, że Da Lat mnie zauroczył. Jezioro, jego otoczenie, zadbane
parki i skwery, malownicze uliczki starego miasta, porządek, wszystko to
stwarza jakąś niepowtarzalną atmosferę, sprawiającą, że uczucie żalu, iż trzeba
wyjeżdżać, jest większe niż w innych miejscach.
Zdecydowanie
„numer jeden” Wietnamu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz