Pierwszy dzień w
Villa de Leyva był bardzo udany. Kolejny dzień zapowiada się równie ciekawie.
Tyle że poszczególne obiekty, które zamierzam zwiedzić, znajdują się w pewnym
oddaleniu i od miasta, i od siebie. Jak do nich dotrę, jak się przemieszczę
między nimi i jak wrócę? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że do pierwszego z nich,
Sanktuarium Ecce Homo, mogę dojechać autobusem. I bez problemu dojeżdżam.
Na trzynastym
kilometrze od miasta wysiadam, teraz jeszcze jeden kilometr na piechotę i już
jestem w założonym w 1620 roku klasztorze dominikanów. Obecnie to muzeum.
Ekspozycje w pomieszczeniach klasztornych przypominają, jak wyglądało życie
mnichów. W jednej z sal wystawa czasowa „Prawdziwe światło świata”.
Czerwono-czarno-białe postacie świętych z krótkimi notkami o ich życiu i
świętości. Fray Jacinto de Polonia… Jacinto? Jaki to polski święty, jakie to
polskie imię?
Postać na
obrazie trzyma w dłoniach kielich i osłania czarnym płaszczem Najświętszy
Sakrament i siebie przed deszczem płomieni… Tatarzy! Plądrują i palą miasto,
trzeba uciekać… Skojarzenie z legendą o św. Jacku jest oczywiste. Potwierdza to
notka towarzysząca obrazowi. W takich chwilach doskonale czuję, jaki ten świat
jest jednak mały!
W centrum
wirydarza stara studnia otoczona krzewami poinsecji (lub gwiazdy betlejemskiej,
jeżeli ktoś woli), teraz w pełnym ich blasku. No bo to w Polsce znamy poinsecję
jako kwiat doniczkowy. W krajach tropikalnych to zupełnie dorodne krzewy i jak
z tego wynika, właśnie przypada okres kwitnienia. Cisza, spokój, nastrój. Nawet
luksusowy hotel zorganizowany w klasztornych zabudowaniach wygląda jak
wymarły.
Znów jestem przy
głównej drodze, po drugiej stronie dwóch policjantów i samochód. Nie pozostaje
nic innego, jak zawiązywać przyjaźń polsko-kolumbijską. Panowie są ciekawi,
skąd jestem, mnie interesuje, czy stoję na przystanku. A raczej czy potencjalny
autobus zatrzyma się w miejscu, w którym stoję, bo przecież o tym, żeby był
jakiś znak wskazujący, gdzie jest przystanek, nawet nie marzę.
Podchodzi ktoś
miejscowy, też będzie czekał na autobus. Panowie policjanci odbierają telefon,
a ja z żalem patrzę, jak odjeżdżają odwołani przez zwierzchników. Niestety w
przeciwnym kierunku, a w głębi duszy liczyłam, że „załapię się” na
podwiezienie.
Autobusu dość
długo nie ma, w końcu podjeżdża i zatrzymuje się zwykły samochód. Zazwyczaj
do takich nie wsiadam, ale ponieważ czekający ze mną „lokales” wsiada i
wszystko wskazuje, że to colectivo, a
cena za przejazd podana przez prowadzącego jest równa cenie biletu
autobusowego, jaką zapłaciłam rano, wsiadam. Co prawda jadę tylko połowę tej
trasy, którą przejechałam rano, ale niech tam… Szkoda czasu na dalsze czekanie.
Przyklasztorny cmentarz |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz