Wysiadam na
którymś kolejnym skrzyżowaniu, tym razem spacer będzie dłuższy. Jakieś
półtora–dwa kilometry dzielą mnie od El Infiernito, czyli Piekiełka (bo el
infiernito to po hiszpańsku „małe piekło”). Dla hiszpańskich konkwistadorów,
chrześcijan, było to miejsce diaboliczne, miejsce pogańskiego kultu, i to oni
byli autorami tej nazwy. Dokładne badania archeologiczne zaczęły się dużo
później. Znaleziono 109 rzeźbionych w różowym piaskowcu monolitów, wiele z nich
o fallicznych kształtach. Aleksander von Humboldt uznał to miejsce za
obserwatorium astronomiczne Muisków, ustawione obok siebie kilkanaście
kamiennych słupów to ich kalendarz. Obecnie uważa się, że było to centrum
religijnych ceremonii. Kiedy zbliżam się do celu, na niebie pojawia się… chyba
się to „halo” nazywa – rodzaj tęczy dookoła słońca. Zjawisko na miarę miejsca,
w którym się właśnie znajduję!
Gdy już zwiedzam
stanowisko archeologiczne, za ogrodzeniem wściekle „drze się” jakieś radio czy
głośnik. Repertuar? O Tannenbaum! i Jingle Bells! Jest 20 lutego, okres Wielkiego Postu i
bożonarodzeniowe przeboje. Widać co kraj, to obyczaj!
Z El Infiernito
już niedaleko do El Fósil (dosłownie: skamielina), kolejnego celu mojego
dzisiejszego rekonesansu po okolicy Villa de Leyva. Niedaleko, ale w linii
prostej. Pewnie opłotkami dałoby się dojść, ale jednak rozsądek nakazuje mi iść
„za drogą”. Czeka mnie zatem półtora kilometra do głównego traktu, potem
jeszcze kilometr. Wszystko, aby zobaczyć skamieniałego plezjozaur (115 milionów lat) ryb i innych żyjątek.
Fajnie było to zobaczyć, ale nawet nie
wiadomo, kiedy minęło południe. Powinnam jednak jeszcze zdążyć zobaczyć Los
Pozos Azules (Niebieskie Jeziora). Znajdują się „po drodze” do Villa de Leyva,
ale jednak na piechotę chyba trochę za daleko. Kiedy jednak pięć minut mija, a
autobusu ani colectivo nie ma (oj,
zrobiłam się niecierpliwa!), zaczynam iść, oglądać widoki – otaczające dolinę
góry, miasto w oddali, kwitnące… chyba to są agawy?
– Nie podrzucić cię kawałek? – pyta
ciemnowłosa dziewczyna, wychylając się przez okno samochodu.
Szybki rzut oka na pozostałych pasażerów auta
– jeszcze dwie kobiety, chyba mogę wsiąść. Szybkie poznanie się. Celia z mamą i
siostrą mamy spędzają swój urlop, odwiedzając miejsca, na zwiedzenie których
wcześniej nie było czasu. Okazją jest tym razem wizyta cioci, która od
czterdziestu lat mieszka w Kanadzie. Celia jest marketingowcem, mieszka w
Bogocie, mama Celii mieszka w Cali. Często biorą kogoś do samochodu – ale tylko
wtedy, gdy nie widzą zagrożenia! Wczoraj podwozili Szwajcarkę, a mnie „znają”,
bo widziały mnie wczoraj koło domu Antonio Ricaurte. Tak, rzeczywiście
ktoś tam był, ale zajęta oglądaniem prospektu i samego miejsca, robieniem
zdjęć, jakoś się nie przyjrzałam.
No i co za zbieg
okoliczności! Też były w Ecce Homo, El Infiernito i El Fósil, teraz jadą do Los
Pozos. Czy pojadę z wami? Ależ oczywiście!
Jezior jest
pięć, a ich woda, wbrew nazwie, ma kolor nie niebieski, a raczej
szmaragdowo-turkusowy za sprawą soli i minerałów w niej się znajdujących.
Cudownie ożywiają suchy, jałowy krajobraz okolicy. Są sztuczne, ale w jakich
okolicznościach powstały, nie udaje mi się dociec. Wspaniały spacer. Dwa lata
temu Celia kąpała się w jeziorach, dzisiaj woda jest zbyt zimna. Cieniem na
wizycie kładzie się samozwańcza bileterka wymuszająca haracz za wstęp w rejon
jezior. Moim świeżo poznanym Kolumbijkom ta akcja „każdy orze jak może” nie
podoba się chyba jeszcze bardziej niż mnie.
Panie mają w
planach jeszcze jedną wizytę i chętnie się przyłączam. Wcześniej odwiedzenia
Casa de Barro nie planowałam – zdawałam sobie sprawę, że dotarcie do Los Pozos
i powrót do miasta zajmie mi sporo czasu. Dzięki Celii mam sporą rezerwę
czasową, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, żebym zobaczyła coś nadprogramowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz