Autobus, którym jadę do Mt Cook Village, jest prawie pełny. Pan kierowca pełni również funkcję przewodnika, cały czas objaśnia, co widzimy z prawej, co z lewej strony drogi. Wjeżdżamy na teren Mackenzie Country. Pan zaczyna śpiewać pieśń chwalącą uroki regionu, który wziął nazwę od nazwiska Jamesa Mackenziego – szkockiego pasterza, który w połowie XIX wieku usiłował tu hodować kradzione owce. Nie jestem znawcą śpiewu, ale chyba niejeden uczestnik różnych śpiewających programów telewizyjnych mógłby się spalić ze wstydu, słysząc pieśń pana kierowcy…
Zatrzymujemy się
na kawę. Tak się to nazywa, w rzeczywistości chodzi też, o ile nie przede
wszystkim, o odwiedzenie sklepu z pamiątkami, przez który wiedzie droga do
kawiarenki. A w sklepie zielono od pamiątek z jadeitu. Pomnik owcy przed
sklepem nie pozwala zapomnieć, że w Nowej Zelandii owiec jest więcej niż ludzi.
I wiele z nich widać było na mijanych pastwiskach.
Tymczasem
wypogodziło się, jest piękny słoneczny dzień, podziwiam widoki. Uświadamiam
sobie, że jadę w kierunku „na południe”, a słońce nie świeci mi w oczy! No tak,
przecież jestem na półkuli południowej! Na kolejnym postoju pan kierowca robi
awanturę pasażerom, którzy przysłonili firankami okna, chroniąc się przed
słońcem:
– Co
z tego, że tobie świeci, ludzie jadą, żeby oglądać widoki, a ty im to
uniemożliwiasz!
No, no…
Teraz chwila postoju nad jeziorem Tekapo. Fajnie byłoby obejść jezioro dookoła, ale to parogodzinny
spacer. Przerwa w podróży trwa tylko godzinę, a to wystarczy ledwie na krótką
przechadzkę, na sfotografowanie się przed pomnikiem psa pasterskiego i
odwiedzenie kościółka Dobrego Pasterza.
Sympatyczny
psiak rasy Border Collie doczekał się pomnika, bo jak głosi napis na cokole: „…bez
jego pomocy wypas owiec byłby niemożliwy”. Kościół wzniesiono w 1935 roku ku
pamięci pionierów krainy Mackenzie. Prezbiterium kościoła zamyka okno, z
którego widać jezioro i otaczające je góry. Takiego ołtarza nie wyrzeźbiłby
żaden artysta!
Droga okrąża
teraz jezioro Pukaki od strony południowej, po czym kieruje się na północ – tym
razem słońce świeci mi prosto w twarz. Tuż po południu dojeżdżamy do wioski Mt
Cook Village. Niskie domy z płaskimi dachami są znakomicie wkomponowane w
krajobraz. Że jestem już w wiosce, orientuję się dopiero, gdy autobus zatrzymuje
się przed wejściem do mojego schroniska.
Czym prędzej
zostawiam swoje rzeczy i „lecę zdobywać” najwyższy szczyt Nowej Zelandii, Górę
Cooka, a właściwie Aoraki Mt Cook. Maoryska nazwa Aoraki oznacza „przebijająca chmury”
i nawiązuje do częstego widoku chmur zasłaniających szczyt góry.
„Zdobywanie”
Aoraki przez takich jak ja podróżników polega na oglądnięciu szczytu ze
wszystkich możliwych stron. W końcu to 3754 metry pokryte
śniegiem i lodem i trzeba nie lada kondycji i wyposażenia, żeby się na niego
rzeczywiście wspiąć.
Żeby zobaczyć szczyt, wystarczy wyjść poza wioskę, a im
dalej od wioski, tym widok jest piękniejszy. Ścieżka do punktu widokowego wiedzie
koło Alpinie Memorial – pomnika upamiętniającego tych, którzy stracili życie,
wspinając się na Mt Cook i inne otaczające dolinę szczyty.
Pokonuję dwa wąskie, dosyć długie wiszące mosty i ścieżkę uczepioną na boku skalistego zbocza. Dobrze, że zabezpieczoną łańcuchami! Tuż za drugim mostkiem odsłania się cudowny widok. Stożek szczytu pięknie się prezentuje na tle ciemniejącego już nieba, dzisiaj nie „przebija chmur”, mam szczęście. Chciałoby się posiedzieć tu dłużej, mimo chłodu, ale perspektywa powrotu po ciemku nie jest zachęcająca. Wracam.
Pokonuję dwa wąskie, dosyć długie wiszące mosty i ścieżkę uczepioną na boku skalistego zbocza. Dobrze, że zabezpieczoną łańcuchami! Tuż za drugim mostkiem odsłania się cudowny widok. Stożek szczytu pięknie się prezentuje na tle ciemniejącego już nieba, dzisiaj nie „przebija chmur”, mam szczęście. Chciałoby się posiedzieć tu dłużej, mimo chłodu, ale perspektywa powrotu po ciemku nie jest zachęcająca. Wracam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz