Minęła godzina 15:00, po ośmiu godzinach podróży
z Queenstown, wysiadam w wiosce noszącej takie samo imię jak pobliski lodowiec
– Franz Josef. Pierwszym skojarzeniem Polaków zapoznających się z Nową
Zelandią, szczególnie tych z Galicji, jest niewątpliwie postać miłościwie
panującego na przełomie wieków XIX i XX Cesarza Austrii Franciszka Józefa I. I
słusznie, ponieważ odkrywając lodowiec w 1865 roku, austriacki geolog Julius
von Haas w ten sposób uczcił swego rodaka.
Lodowiec można
„eksplorować”, jak to się tutaj nazywa, czyli sobie po nim pospacerować, ale
tylko z przewodnikiem. Niestety nie ma już na jutro miejsc na wycieczkach
„półdniowych”, zatem decyduję się na wycieczkę nieco dłuższą, czyli 2/3 dnia.
Pani w biurze turystycznym chce mnie co prawda zniechęcić (no bo to ciężka
wyprawa, trzeba mieć kondycję etc.; uprzejmość nie pozwala jej wprost wytknąć
mi wieku!), ale gdy jej mówię, że podróżuję od miesiąca, zatem z moją kondycją
jest wszystko w porządku, sprzedaje mi wycieczkę.
Zarówno Franz
Josef, jak i sąsiedni Fox reklamowane są jako jedyne na świecie lodowce
kończące swój bieg w otoczeniu lasów deszczowych. I rzeczywiście, lasy są.
Kiedyś lodowce kończyły się bliżej wybrzeża, teraz, wskutek globalnego
ocieplenia, wycofały się w stronę gór. Tym samym zwiększyła się odległość
wioski od lodowca – kiedy osada powstawała, pierwsze domy wznoszono blisko
czoła lodowca, teraz trzeba pokonać około czterech kilometrów, żeby do niego
dotrzeć.
Stawiam się na
zbiórkę, dostaję nieprzemakalną kurtkę, specjalne buty i raki. Aby dojść do długiego
na dwanaście kilometrów lodowca, najpierw trzeba pokonać koryto, do którego
ścieka woda z topniejącego lodu, pełne mniejszych lub większych kamieni. Na
ostatnich kamieniach, jakie leżą przed czołem lodowca przysiadamy i zakładamy
raki. Zostajemy podzieleni na grupy, w zależności od kondycji. Ze względów
bezpieczeństwa jeden przewodnik nie może prowadzić grupy większej niż dwanaście
osób. Okazuje się, że nie bardzo są chętni do grupy bardziej zaawansowanej
kondycyjnie, ciekawe… A większość uczestników wygląda na duuużo młodszych ode
mnie!
Z każdym krokiem
odsłaniają się coraz piękniejsze widoki. I na góry, z których spływa lodowiec,
i na koryto, którym przed chwilą szliśmy, a którego środkiem ciurkocze zaledwie
strumyczek wody. Maoryska nazwa tego strumyka, na mapach oznaczonego jako
rzeka, brzmi Waiho, co oznacza „kapiąca woda”.
Samemu lodowcowi
Maorysi nadali nazwę Kā Roimata o Hinehukatere, co znaczy: „zamarznięte łzy
Hinehukatere”. Hinehukatere była piękną dziewczyną zakochaną w górach, po
których uwielbiała się wspinać. Jej ukochany, Wawa, nie będąc tak zręczny,
pewnego dnia poślizgnął się i zginął. Hinehukatere nieprzerwanie płakała, a jej
łzy spływały do dolin, gdzie bogowie je zmrozili, tworząc lodowiec… Oj, obfity
musiał to być płacz.
My tymczasem
przeciskamy się pomiędzy zwałami lodu, przekraczamy szczeliny między lodowymi
blokami, przechodzimy przez przezroczyste tunele z zamarzniętej wody i śniegu.
Trochę kapie nam na głowy, ale kto by się tym przejmował, wspinamy się na
kolejne góry lodowe, pan pracowicie poprawia czekanem schodki. Na niebie ani
jednej chmurki. Słońce, czy raczej jego odbicie we wszechobecnym lodzie,
oślepia, bez okularów przeciwsłonecznych trudno byłoby się poruszać.
Pełni wrażeń
wracamy na parking, a potem do wioski. To był piękny dzień…
Miałam co prawda
zamiar podeptać jeszcze trochę lodowiec Fox, ale wobec braku możliwości dojazdu
i niepewnej pogody odpuszczam. Przemierzam kilka szlaków, czy raczej
„szlaczków”, w pobliżu wioski, po raz kolejny zachwycam się mchami i
paprociami, szczególnie tymi drzewiastymi, przypominającymi palmy. Parasolowato
rozpostarte, charakterystyczne liście wyrastają na szczycie pnia utworzonego z narastających
z roku na rok kłączy, od których odpadły już liście. Tutaj, wzdłuż drogi jest
ich naprawdę sporo, stanowią całkiem gęste zagajniki i doskonałe tło dla
wielkich ptaków moa. Niestety te dwa, stojące na skraju wioski nie są
autentyczne. Te prawdziwe, nawet trzymetrowej wielkości nieloty, stanowiły
jeden z podstawowych artykułów spożywczych pierwszych maoryskich osadników i zostały
skutecznie wytępione do XVIII wieku.
Jest pochmurno,
zaczyna siąpić, obchodzę całą miejscowość dookoła, co nie jest zbyt wielkim
wyczynem, biorąc pod uwagę jej wielkość. Ląduję w kawiarence internetowej,
przypominając rodzinie i znajomym o swoim istnieniu.
Kiedy ją opuszczam, już
porządnie pada. Znów miałam szczęście – myślę o wczorajszej eksploracji lodowca
w promieniach słońca i dzisiejszym zaniechaniu wędrowania w strugach deszczu po
lodowcu Fox.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz