Moja podróż po Japonii
zbliża się ku końcowi, ostatnie dwa dni spędzam w Tokio. Znów muszę dokonać
wyboru co chcę i zdążę jeszcze zobaczyć.
Nie byłam
jeszcze w Ginza, jednej z najbardziej popularnych (i najdroższych) dzielnic japońskiej
stolicy. Nie byłam w „eleganckiej i stylowej dzielnicy, gdzie atmosfera retro
splata się z nowoczesnością”.
Niewątpliwie
reprezentantem tego „retro” jest teatr Kabuki. Wpisany na listę Niematerialnego
Dziedzictwa UNESCO teatr Kabuki to jeden z gatunków japońskiego teatru
klasycznego wywodzącego się z XVII wieku. Wyróżnia się silną ekspresją i bogatą
charakteryzacją aktorów, tylko mężczyzn. Łączy w sobie dialog, taniec i
pantomimę, czasem widowisko kukiełkowe. Scenariusze nawiązują do narodowych
legend.
Pierwszy budynek
teatru został wzniesiony z drewna w 1889 roku. W 1921 roku spłonął w wyniku
niesprawności instalacji elektrycznej. Rozpoczęto odbudowę z materiałów
ognioodpornych „zgodnie z tradycyjną japońską architekturą”, ale trzęsienie
ziemi w 1923 roku zniweczyło dotychczasowe wysiłki. Odbudowany rok później
teatr nie oparł się jednak alianckim bombardowaniom w czasie II wojny
światowej. Otwarto go ponownie w 1950 roku, zachowując styl, jaki uzyskał w
1924 roku. W planie jest kolejna przebudowa – tuż za zabytkowym budynkiem ma powstać
wieżowiec, przejmując częściowo funkcje administracji teatru. Zdjęcie budynku,
jakie robię, bez wieżowca w tle, będzie unikalnym dowodem przemijania.
Spektakle
rozpoczynają się już przed południem, czasami trwają wiele godzin. Można jednak
wykupić bilet tylko na jeden akt – to propozycja chyba głównie dla turystów.
Wybieram się na godzinę 11:00. Zbliżając się do budynku teatru, widzę masę
ludzi, niektórzy siedzą na przyniesionych ze sobą krzesełkach. Dziwne,
Japończycy i krzesełka?! Jestem zupełnie zdezorientowana. Gdzie wejście, gdzie
są jakieś kasy, gdzie jakiś koniec kolejki?
Powoli
przepychając się przez tłum, znajduję jednak kasy, pokazuję jednemu z
porządkowych ulotkę z godzinami spektakli otrzymaną wcześniej w biurze
informacji turystycznej. Pan daje mi do zrozumienia, że mam iść za nim, wiedzie
mnie do kas znajdujących się po przeciwnej stronie budynku. Jestem mu bardzo
wdzięczna, bo nie tylko wskazał kierunek, dokąd powinnam iść, ale doprowadził
mnie do celu. Znalezienie właściwych okienek w tym tłumie nie byłoby łatwe.
Jestem przy
kasach, w których sprzedawane są bilety na jeden tylko akt. Kolejka, w której
nie widzę Japończyków, ustawiła się na schodach. Koniec na drugim piętrze. Wraz
ze sprzedażą kolejnych biletów przesuwa się w dół. Pół godziny później dochodzę
do kasy i już z biletem w ręce ponownie wspinam się do góry, tym razem na
balkon trzeciego piętra. Napisy przy okienku kasy głosiły, że są to miejsca
stojące. W rzeczywistości na tym balkonie jest około osiemdziesięciu miejsc
siedzących. Gdybym przyszła pół godziny wcześniej, pewnie bym się załapała na
miejsce siedzące. Ale jakoś tę godzinę wytrzymam.
Wytrzymałam. I
nie oszukujmy się. Mimo zapoznania się z krótkim streszczeniem zupełnie nie
zrozumiałam, o co w tym przedstawieniu chodzi. Co nie znaczy, że nie oglądałam
z przyjemnością popisów aktorów w maskach i w historycznych strojach.
Zupełnie
niedaleko teatru Kabuki zaczyna się „inna bajka” – nowoczesność – podążając za
przytoczonym wyżej sloganem. Ale zanim zacznę swoje spotkanie z nowoczesnością
Ginzy, postanawiam chwilę odpocząć. Przysiadam, w otoczeniu wszechobecnych onętek,
na skwerku niedaleko teatru. W centralnej części pomnik psa z pięcioma szczeniakami.
Pomnik poświęcono legendarnej Chirori, którą na początku lat
dziewięćdziesiątych znaleziono porzuconą wraz z jej potomstwem. Wyszkolono ją
na pierwszego w Japonii psa-terapeutę. Do swojej śmierci w 2006 roku odwiedzała
szpitale, pomagając chorym w rekonwalescencji. Zapoczątkowała cały program
szkolenia psów wspomagających terapię chorych i niepełnosprawnych i doczekała
się pomnika.
Dokoła skwerku
rodzaj amfiteatru, na siedzeniach którego zrobiło się teraz, w porze lunchu,
dosyć tłoczno. Większość z przysiadających dzierży w dłoniach pojemniki z
daniami na wynos. I ja wyjmuję z plecaka coś do zjedzenia…
Sąsiad z prawej kilka
razy zerka w moją stronę, mam wrażenie, że chce mi coś powiedzieć, pewnie
zapytać, skąd jestem. W końcu pan odkłada swoje danie i na migi mówi mi, żebym
dała mu swój aparat, to zrobi mi zdjęcie. Ależ oczywiście, czemu nie. Nigdy za
dużo zdjęć pod tytułem „my tam byli”. Pan wraca do swojego dania, a ja kontynuuję
spotkanie z Ginzą.
Fantastyczna przygoda, kolejne marzenie zrealizowane. Dziękuję za piękną podróż:)))
OdpowiedzUsuń