W poszukiwaniu aborygeńskich śladów jadę do
Manly, miejscowości położonej na północnym skraju Zatoki Botanicznej znanej
głównie z rozległej plaży, jednej z tych ulubionych przez miłośników surfingu. Ale
pogoda raczej nie zachęca do kąpieli, chociaż kilku śmiałków, którym, jak widać,
nie straszna niska temperatura, zanurzonych w przejmująco zimnej wodzie kilkanaście
metrów od brzegu czeka na wysoką falę. Zimno się robi od samego patrzenia…
Dla mnie Manly
to tylko punkt wypadowy do wędrówki dziesięciokilometrowym szlakiem z Manly do
mostu Spit. Gdzieś po drodze są ryty naskalne Aborygenów, tylko jak je znaleźć?
Obsługa informacji turystycznej w Manly niby bardzo chce mi pomóc, ale nikt nie
wie, gdzie dokładnie ryty się znajdują, nikt nie potrafi wskazać tego miejsca
na mapie. Trudno, znajdę lub nie, ale skoro już tutaj jestem, to idę.
Spacer jest
piękny, widoki też, chociaż… mogłyby być piękniejsze, gdyby pogoda dopisała.
Jest pochmurno, wilgotno, dziwię się, że jeszcze nie pada. Mijam olbrzymie
krzewy gwiazdy betlejemskiej, zwanej również poinsecją lub wilczomleczem
nadobnym. Lub też rośliną krótkich dni, gdyż zakwita i wytwarza czerwone lub
kremowo-białe liście przykwiatowe tylko w porze roku o najkrótszych dniach. A
że to początek czerwca, tutaj na półkuli południowej najkrótsze dni w roku,
mijane krzewy są czerwone od będących ich ozdobą liści. Jak z tego wynika, ten
wywodzący się z Ameryki Południowej krzew, u nas w Polsce znany jako roślina
doniczkowa, w Australii też bardzo dobrze się miewa.
No i banksje!
Nie mogę się powstrzymać od robienia kolejnych zdjęć. Żółte, ceglaste, prawie
czerwone, charakterystyczne kwiatostany, o walcowatych niby kolby kukurydzy
kształtach, w niezliczonych ilościach zdobią mijane zarośla. Banksja rozmnaża
się tylko dzięki pożarom buszu, gdyż dopiero pod działaniem ognia wypadają
nasionka, dając początek kolejnym generacjom. Nazwa tej rośliny, występującej w
siedemdziesięciu pięciu gatunkach, pochodzi od nazwiska botanika angielskiego sir
Josepha Banksa, uczestnika pierwszej wyprawy Cooka w latach 1768–1771, który je
dokładnie opisał.
No i doczekałam
się, lunęło nagle. Wybór między powrotem a dalszym spacerem nie ma sensu,
jestem gdzieś w połowie drogi. Już nie muszę uważać, gdzie stąpam, woda jest
wszędzie, w końcu idę dnem strumienia, który pojawił się znikąd. Kiedy jednak w
bocznej alejce dostrzegam jakieś siedzisko z wielkiego pnia drzewa, zbaczam ze
szlaku. I bardzo dobrze, że zwróciło moją uwagę, bo to właśnie rejon rytów. Na mokrych
od deszczu skałach ryby, bumerangi… Częściowo przysłonięte opadłymi liśćmi.
Kangur ledwie widoczny, ale jest, walczy z drugim… chyba też kangurem. W
strugach deszczu oglądam rzeźby sprzed tysięcy lat. Płaskorzeźby stworzone przez
ludzi, którzy tutaj spokojnie pędzili swoje życie. Jak dokładnie wyglądał ich
świat? Jak wyglądałby ich świat, gdyby nie przybyli tutaj ludzie z drugiej
strony ziemskiego globu?
Deszcz przestaje padać tak samo nagle, jak zaczął. Mijają mnie trzy dziewczyny, z którymi już od wyjścia z Manly kilkakrotnie się spotkałam. A to one odpoczywają, a to ja zatrzymuję się dłuższą chwilę, kontemplując wody zatoki i przybrzeżne skały. Pytam o wrażenia z oglądanych rytów Aborygenów.
–
Jakie ryty? Nie, nie widziałyśmy.
Chyba szkoda,
skoro były tak blisko.
Idę dalej, zza
chmur nieśmiało wygląda słońce. Przechodzę przez most, w części zwodzony.
Docieram do autobusu. Trochę już nawet przeschłam. To był piękny dzień, mimo
deszczu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz