czwartek, 26 stycznia 2023

W poszukiwaniu aborygeńskich rytów naskalnych. Australia


W poszukiwaniu aborygeńskich śladów jadę do Manly, miejscowości położonej na północnym skraju Zatoki Botanicznej znanej głównie z rozległej plaży, jednej z tych ulubionych przez miłośników surfingu. Ale pogoda raczej nie zachęca do kąpieli, chociaż kilku śmiałków, którym, jak widać, nie straszna niska temperatura, zanurzonych w przejmująco zimnej wodzie kilkanaście metrów od brzegu czeka na wysoką falę. Zimno się robi od samego patrzenia… 


Dla mnie Manly to tylko punkt wypadowy do wędrówki dziesięciokilometrowym szlakiem z Manly do mostu Spit. Gdzieś po drodze są ryty naskalne Aborygenów, tylko jak je znaleźć? Obsługa informacji turystycznej w Manly niby bardzo chce mi pomóc, ale nikt nie wie, gdzie dokładnie ryty się znajdują, nikt nie potrafi wskazać tego miejsca na mapie. Trudno, znajdę lub nie, ale skoro już tutaj jestem, to idę. 


Spacer jest piękny, widoki też, chociaż… mogłyby być piękniejsze, gdyby pogoda dopisała. Jest pochmurno, wilgotno, dziwię się, że jeszcze nie pada. Mijam olbrzymie krzewy gwiazdy betlejemskiej, zwanej również poinsecją lub wilczomleczem nadobnym. Lub też rośliną krótkich dni, gdyż zakwita i wytwarza czerwone lub kremowo-białe liście przykwiatowe tylko w porze roku o najkrótszych dniach. A że to początek czerwca, tutaj na półkuli południowej najkrótsze dni w roku, mijane krzewy są czerwone od będących ich ozdobą liści. Jak z tego wynika, ten wywodzący się z Ameryki Południowej krzew, u nas w Polsce znany jako roślina doniczkowa, w Australii też bardzo dobrze się miewa. 


No i banksje! Nie mogę się powstrzymać od robienia kolejnych zdjęć. Żółte, ceglaste, prawie czerwone, charakterystyczne kwiatostany, o walcowatych niby kolby kukurydzy kształtach, w niezliczonych ilościach zdobią mijane zarośla. Banksja rozmnaża się tylko dzięki pożarom buszu, gdyż dopiero pod działaniem ognia wypadają nasionka, dając początek kolejnym generacjom. Nazwa tej rośliny, występującej w siedemdziesięciu pięciu gatunkach, pochodzi od nazwiska botanika angielskiego sir Josepha Banksa, uczestnika pierwszej wyprawy Cooka w latach 1768–1771, który je dokładnie opisał.  


No i doczekałam się, lunęło nagle. Wybór między powrotem a dalszym spacerem nie ma sensu, jestem gdzieś w połowie drogi. Już nie muszę uważać, gdzie stąpam, woda jest wszędzie, w końcu idę dnem strumienia, który pojawił się znikąd. Kiedy jednak w bocznej alejce dostrzegam jakieś siedzisko z wielkiego pnia drzewa, zbaczam ze szlaku. I bardzo dobrze, że zwróciło moją uwagę, bo to właśnie rejon rytów. Na mokrych od deszczu skałach ryby, bumerangi… Częściowo przysłonięte opadłymi liśćmi. Kangur ledwie widoczny, ale jest, walczy z drugim… chyba też kangurem. W strugach deszczu oglądam rzeźby sprzed tysięcy lat. Płaskorzeźby stworzone przez ludzi, którzy tutaj spokojnie pędzili swoje życie. Jak dokładnie wyglądał ich świat? Jak wyglądałby ich świat, gdyby nie przybyli tutaj ludzie z drugiej strony ziemskiego globu?


















Deszcz przestaje padać tak samo nagle, jak zaczął. Mijają mnie trzy dziewczyny, z którymi już od wyjścia z Manly kilkakrotnie się spotkałam. A to one odpoczywają, a to ja zatrzymuję się dłuższą chwilę, kontemplując wody zatoki i przybrzeżne skały. Pytam o wrażenia z oglądanych rytów Aborygenów.
– Jakie ryty? Nie, nie widziałyśmy.
Chyba szkoda, skoro były tak blisko.

Idę dalej, zza chmur nieśmiało wygląda słońce. Przechodzę przez most, w części zwodzony. Docieram do autobusu. Trochę już nawet przeschłam. To był piękny dzień, mimo deszczu.  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz