wtorek, 20 października 2020

Klejnot pustyni Atakama – jezioro Cejar. Chile

Do jeziora Cejar położonego osiemnaście kilometrów na południe od San Pedro de Atakama  (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/10/san-pedro-de-atakama-i-pucara-de-quitor.html) pojadę rowerem. W wypożyczalni wraz z rowerem dostaję: kask, kamizelkę odblaskową, pompkę, łańcuch do zabezpieczenia roweru na parkingu, zapasową dętkę i „zestaw małego mechanika” – łatki, kleje, klucze i takie tam… Aż mi się ciśnie na usta pytanie: „a co ja miałabym z tym robić?”, ale doskonale rozumiem – nawet jeżeli sama nie potrafię zmienić dętki, to zawsze może się znaleźć ktoś, kto pomoże, jeżeli tylko będzie miał odpowiednie wyposażenie. Jeszcze muszę podpisać cyrograf, że jadę na własną odpowiedzialność i opowiedzieć się, dokąd jadę. To nie ciekawość – po uzyskaniu odpowiedzi pani wręcza mi schematyczną mapkę z zaznaczeniem, jak najlepiej wyjechać z miasta, udając się do wybranego celu. A na mapce zapisane dwa numery telefonów kontaktowych – na wszelki wypadek!

No, to mogę jechać…


Kończą się zabudowania, zaczyna się pustynia w czystej postaci. Tutaj, w odróżnieniu od terenów, przez które wcześniej jechałam, buro-szarą, kamienistą glebę z rzadka pokrywa roślinność. Marne te roślinki, w kolorze ziemi, która je wydała, a raczej za sprawą kurzu, który je pokrył. Nie znam ich nazw, większość to kolczaste krzewy, trochę kaktusów, porosty. Przy prawie zerowych opadach czerpią wilgoć głównie z mgły – tylko nieliczne z nich wykorzystują rosę. Zresztą występowanie dużej wilgotności powietrza i częste mgły to charakterystyczna cecha tej pustyni, należącej do grupy tak zwanych pustyń mglistych. 

Wypada zrobić jakieś zdjęcia. Zatrzymuję się, oglądam z bliska kamienie, piasek, wiechcie wyschniętych traw, po raz kolejny zachwycam się widokiem Licancabura.

– Nie potrzebujesz pomocy? – pada pytanie z okna samochodu, który właśnie przejeżdża drogą.

Dziękuję, wyjaśniam powód, dla którego mój rower leży, a ja kręcę się dokoła niego i tym optymistycznej myślę o ewentualnej sytuacji, w której konieczne byłoby wykorzystanie zestawu małego mechanika.

Kilka kilometrów dalej krajobraz się zmienia. Na piaskowym gruncie pojawiają się białe plamy, dalej bieli jest już więcej niż beżu. Znów muszę zejść z roweru i sprawdzić…

Nie ma wątpliwości, to białe to sól. Jestem na Salarze de Atakama. Takie miejsca, zwane salarami lub solniskami, powstają tam, gdzie parowanie jest silniejsze niż opady. W wodzie, która gromadzi się w obniżeniach terenu, tworząc okresowe jeziora, wobec intensywnego parowania wytrącają się związki mineralne, powodując zasolenie, najpierw wody, która pozostała, potem zasolenie całego terenu. Jestem na jednym z takich obszarów – Salar de Atakama położony na wysokości 2400 metrów n.p.m. zajmuje powierzchnię trzech tysięcy kilometrów kwadratowych.


Jadę do miejsca, którego oficjalna nazwa to Laguna (jezioro) Cejar, w rzeczywistości są to trzy jeziora: Cejar, Piedra i Baltinache. Tylko w jeziorku Piedra można się kąpać, pozostałe pozostawiono do dyspozycji zwierzętom, chociaż w tej chwili nie widzę ani flamingów, ani kaczek. Tym bardziej lisów. Za to mogę obserwować białą jaszczurkę, doskonale obrazującą, co znaczy określenie „umaszczenie ochronne”.

Ludzi całkiem sporo zażywa kąpieli w przezroczystej, błękitnej i bardzo słonej wodzie. Kiedy wchodzę do niej głębiej, niż bym chciała, i zamaczam dół spodni, po chwili, po wyparowaniu wody, są sztywne niczym wykrochmalony kołnierzyk.

Za to krajobraz niezrównany. Biel, błękit i szmaragd, ożywione zielonymi, tutaj w pobliżu wody, trawami. I popielato-błękitne góry w oddali. Chciałoby się siedzieć tutaj, na brzegu laguny, godzinami.

Przede mną osiemnaście kilometrów jazdy rowerem po pustyni…

Nie da się ukryć, że odczuwam już zmęczenie. Raz, że moja przejażdżka przypada akurat na czas godzin południowych, czyli najmocniej świecącego słońca. Dwa, jestem na wysokości znacznie przewyższającej tę, na której normalnie funkcjonuję. Trzy, żelowe siodełko nie uchroniło mnie przed… pewnym dyskomfortem, wynikającym z tego, że od dłuższego czasu na rowerze nie jeździłam. Częściej teraz zatrzymuję się i odpoczywam, chociaż także trudniej mi wsiadać na rower – bo to niestety rower z ramą, a ja przyzwyczajona jestem do tradycyjnej „damki”. Z ulgą zwracam rower do wypożyczalni. Mały mechanik nie był mi potrzebny.

Zaczynam zauważać jakąś dziwną współzależność – im większy wysiłek fizyczny, tym więcej doznań wizualno-estetycznych…




 

2 komentarze:

  1. Super przygoda i opisana z humorem! Widoki bajeczne! Jesteś bardzo dzielna, ale gdybyś wymoczyła się do pasa, dolegliwości pewnych części ciała pewnie by przeszły (chi, chi):)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Gdybym się wymoczyła, to mogłabym wejść w stan całkowitego rozleniwienia. A to był dopiero pierwszy miesiąc mojej wyprawy.

      Usuń