piątek, 16 października 2020

San Pedro de Atakama i Pucará de Quitor. Chile

O ile Antofagasta (https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/09/huanchaca-antofagasta-chile.html) jest bramą pustyni Atakama, o tyle San Pedro de Atakama, sto kilometrów na południowy wschód od Calamy, można uznać za jej serce. Tutaj zjeżdżają się ci, którzy chcą zobaczyć Salar de Atakama, gejzer Tatio czy Księżycową Dolinę, żeby wymienić tylko największe atrakcje regionu. Albo gdy chcą wyruszyć w kilkudniową podróż do Boliwii przez Salar de Uyuni. Należę do tych co chcą, dlatego najpierw rozeznaję sytuację w zakresie takich przejazdów w kilku agencjach podróży. Uzyskawszy niezbędne informacje, wolna od problemów organizacyjnych, realizuję główny plan na dzisiaj – idę do Pucará de Quitor, trzy kilometry na północ od centrum miasta.

Po drodze mijam kościół św. Piotra z 1744 roku, zbudowany podobnie jak ten w Chiu Chiu (https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/10/san-francisco-de-chiu-chiu-pustynia.html) z cegły adobe i z sufitem z drewna kaktusa cardón. Tylko tutaj mury kościoła pokryto tynkiem w kolorze pobliskich gór – brązowo-bordowym.


Po drugiej stronie rynku najstarszy zabytek miasta, dom z XVI wieku. Czasem nazywany domem konkwistadora Pedro de Valdivii, który podobno zatrzymał się w nim w czasie przemarszu jego świty przez te tereny. Czy tak było na pewno, nie wiadomo, ale ciekawy jest życiorys, a właściwie śmierć domniemanego gościa tego domu.

Pedro de Valdivia (1497–1553), towarzysz Franciszka Pizarra w podboju Peru, był założycielem pierwszych chilijskich miast i pierwszym królewskim gubernatorem Chile. Żądny złota i bogactw zebrał oddziały amatorów łatwego wzbogacenia się kosztem miejscowych Indian – Arakuanów, którzy jednak nie chcieli się poddać. Bitwa stoczona na wybrzeżu oceanu zakończyła się klęską Hiszpanów, a Valdivia dostał się do niewoli. Gospodarze postanowili zaspokoić żądzę hiszpańskiego przywódcy. Napoili go roztopionym złotem, potem dogorywającego wbili na pal, a na końcu poczęstowali uczestników uczty jego sercem.

Nie był to jedyny przypadek oporu Indian wobec hiszpańskich najeźdźców. Prekolumbijska twierdza Pucará de Quitor z XII wieku została przejęta przez Hiszpanów dowodzonych przez Valdivię w 1540 roku. Wspinam się ścieżką między resztkami murów z kamieni różnej wielkości spojonych gliniano-błotną zaprawą. Kamienie pochodziły z tej samej góry, na której powstała forteca, więc zarys murów można wypatrzeć dopiero z bliskiej odległości – za sprawą koloru resztki budowli zlewają się z górą w jedną całość.

Ścieżka na szczyt sąsiedniego wzgórza jest dosyć stroma, wije się zakosami, widzę, że wiele osób dociera tylko do pierwszego punktu widokowego w połowie wysokości i wraca. Jest jeszcze wcześnie, decyduję się wspinać dalej. Mijam pomnik poświęcony Gabrieli Mistral (1889–1957), chilijskiej poetce, dyplomatce i działaczce oświatowej oraz laureatce nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1945. Dlaczego postawiono go właśnie tutaj?


Coraz wyraźniejsza jest konstrukcja z krzyżem na szczycie wzgórza. Tablica na jej ścianie informuje, że to świątynia-pomnik, która ma być hołdem dla dwudziestu pięciu Indian, którzy bronili twierdzy.

Nie wiedziałam, że było ich tylko dwudziestu pięciu.

Bronili siebie, swoich rodzin i swojego dobytku przed setkami zachłannych na złoto najeźdźców.

Ulegli. I to był koniec kwitnącej kultury Indian.

Tyle treści zgodnej z faktami. Dalsza część epistoły to kpina z czytających – jeszcze jedna próba usprawiedliwienia konkwisty, pomieszanie bogów, fałszywa manifestacja poszukiwań „harmonijnego ducha ludzi dobrej woli”. Ten pomnik ma „usunąć blizny historii” i być „próbą porozumienia i pojednania”? Kogo z kim?

Zdecydowanie wolę patrzeć na to, co mnie otacza. Po wschodniej stronie wąwóz rzeki San Pedro. Na północy rozległy widok bordowych wzgórz uformowanych przez erozję. Oj, wiatr, woda, słońce, różne organizmy, a nawet grawitacja bardzo długo i ciężko musiały pracować, żeby stworzyć takie kształty. Tym piękniejsze, gdy patrzy się na nie z góry. Tym bardziej że mogę się nimi napawać bez końca, bez świadków – ostatni turyści już dawno odeszli, kilku się zbliża, ale są jeszcze daleko.


Chyba trzeba zacząć wracać. Jeszcze ostanie spojrzenie na kamienne iglice w dole, na resztki murów na sąsiednim wzgórzu, świadków tragedii Indian sprzed pięciu wieków, na górujący nad wszystkim, pokryty śniegiem stożek wulkanu Licancabur.


Muzeum Meteorytów, na peryferiach miasta, było zamknięte, gdy szłam do twierdzy, teraz też jest zamknięte. Trudno, nie zobaczę spadających gwiazd znajdowanych na pustyni przez dwóch braci, twórców tej kolekcji.

A może sama jakąś znajdę, przecież jutro będę oglądała pustynię z bliska, nie przez okno autobusu. Do jeziora Cejar położonego osiemnaście kilometrów na południe od miasta pojadę rowerem. 






2 komentarze:

  1. Trudna i tragiczna historia Indian! Myśleliśmy, my biali, że jesteśmy panami całego świata. Zachłanność doprowadziła i doprowadza do wielu tragizmów na świecie. Zniszczyliśmy i obróciliśmy w perzynę wiele kultur. Nic tego nie odwróci i niewiele pomogą pomniki. Potrzeba tylko więcej dobrych ludzi na świecie i więcej miłości bliźniego:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I znów muszę skomentować: nic dodać, nic ując. Niestety!

      Usuń