Żegnam się z sympatycznymi Chilijczykami, który podwieźli
mnie z Chuquicamaty (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/09/miasto-duchow-chuquicamata-chile.html). Wysiadam prawie w centrum Calamy, obok
przystanku, z którego odjeżdżają autobusy do Chiu Chiu. Oczekujący na nim
ludzie mówią, że najbliższy autobus powinien jechać za 20 minut. I jedzie!
Przede mną kolejne 33 kilometry przez
pustynię Atakama, najsuchszą pustynię świata. Najsuchszą, bo suma rocznych
opadów nie przekracza tutaj stu milimetrów, a są i takie tereny, na których
opadów, od czasu kiedy takie obserwacje są prowadzone, w ogóle nie zanotowano.
Atakama obejmuje pas lądu o długości trochę ponad tysiąca kilometrów i
szerokości do stu kilometrów, w środkowej części kontynentu południowoamerykańskiego,
między Pacyfikiem a Andami.
Jakże inna to pustynia aniżeli skojarzenia wywołane tym
słowem. Nie widzę wydm uformowanych wiatrem w fantazyjne kształty ani złotego
piasku. Szosa prowadzi kamienistą równiną urozmaiconą wszakże wzgórkami i
śladami obecności człowieka. Wszystko w jednakowym kolorze jasnego beżu i
szarości. Kolorze pustyni. Wzdłuż drogi poprowadzona jest linia elektryczna, w
oddali widać wiatraki elektrowni wiatrowej, kilka przydrożnych kapliczek. I
tablice informujące: Ruta del desierto
(szlak/trasa przez pustynię) – gdyby ktoś miał wątpliwości, gdzie się znajduje.
Na kamiennych tablicach obok symbolicznej bramy do miasta wykuto
podstawowe informacje o San Francisco de Chiu Chiu, jak brzmi pełna nazwa
wioski założonej w 1540 roku przez konkwistadora Francisco de Aguirre
(1500–1581). Założonej nie na bezludziu, ale w oazie u zbiegu dwóch rzek, Loa i
Salado. W miejscu, które od czasów prehistorycznych była najbardziej
zaludnionym rejonem pustyni. W czasach konkwisty stało się siedzibą hiszpańskiej
policji, ale także punktem zaopatrzenia w wodę, żywność i paszę na trasie
między Potosí a San Pedro de Atakama. Jej mieszkańcy trudnili się uprawą warzyw
oraz hodowlą lam, owiec i kóz. I pewnie nadal wielu z trzystuosobowej populacji
wioski tym się zajmuje – chociaż patrząc na jej rozległość, mam wątpliwości,
czy liczba ta nie jest zaniżona.
Jedną pierzeję ładnie utrzymanego rynku zajmuje szkoła, drugą
– kościół św. Franciszka, najstarszy zachowany kościół w Chile. Pierwsza świątynia,
ufundowana wraz z założeniem wioski, stanęła w centrum prekolumbijskiego kultu.
Obecny budynek, na tym samym miejscu, powstał przed rokiem 1675. Już w XX
wieku, w 1965 roku, jedna drewniana wieża została zastąpiona dwiema murowanymi.
Mam wątpliwości co do takich przeróbek, tym bardziej że 14 lat wcześniej
kościół został uznany za pomnik narodowy, ale muszę przyznać, że wieże są
doskonale zharmonizowane z całą bryłą, i gdybym nie wiedziała o tej
przebudowie, nawet bym nie podejrzewała, że wieże są kilkaset lat młodsze od
całej budowli.
Kościół został wzniesiony z suszonej na słońcu cegły adobe
pozyskanej z ruin preinkaskich twierdz na pustyni. Nie widać tej cegły, ponieważ
grube na 1,2 metra
mury są pokryte warstwą tynku z błota i słomy oraz zamalowane na biało. Doskonale
natomiast, wewnątrz, widać sufit skonstruowany z drewna szarańczynu strąkowego,
kumbaru i kaktusa cardón, rosnącego właśnie tutaj, na pustyni Atakama, o czym świadczy
chociażby jego łacińska nazwa: Echinopsis
atacamensis. Z kaktusa są też drzwi do kościoła oraz furtka ogrodzenia.
Zarówno sufit, jak i drzwi oraz bramka zostały wykonane bez użycia gwoździ – poszczególne
elementy połączone są rzemieniami.
To teraz już wiem, z czego została wykonana lampka nocna w
moim pokoju hotelowym. Od chwili zameldowania się w hotelu nurtowało mnie to,
ponieważ nigdy wcześniej nie widziałam tak specyficznie dziurkowanego drewna.
Przed jednym z domów wioski widzę dorodny okaz kaktusa
cardón. Wzdłuż brukowanych uliczek stoją niskie domy, również z cegły adobe.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gabaryty nowoczesnego stadionu na skraju
wioski znacznie przewyższają potrzeby trzystu jej mieszkańców. Ot, znak czasu.
W dolinie za kościołem wije się rzeka Loa – według europejskich
standardów mogłaby być nazwana co najwyżej strumykiem. Szmer wody, wysokie
trawy po obu brzegach zasłaniające zabudowania wioski, żadnych hałasów, w jakich
żyjemy na co dzień, dają mi złudzenie, że rzeczywiście jestem w oddalonej od
cywilizacji oazie.
A może to fatamorgana?
Podziwiam ludzi, którzy żyją w takich pustynnych warunkach! Dla mnie to mistrzostwo świata i wielka odwaga!
OdpowiedzUsuńA drewno kaktusa rzeczywiście niesamowite i przepiękne:) Nie korciło Cię, aby tę lampkę sobie "pożyczyć"?
Tak, ja sobie też nie wyobrażam życia tam, no ale być może oni też nie czuliby się dobrze w naszej szerokości geograficznej.
UsuńCo do "korcenia" to świadomość, że mam przed sobą jeszcze trzy miesiące podróży skutecznie hamowała wszystkie zapędy, żeby cokolwiek "pożyczać" czy nawet kupować.
Nie przypuszczałam, że z kaktusa można takie cudeńka robić. Bardzo ciekawe.
OdpowiedzUsuńZanim tę lampkę, a potem jeszcze drzwi i sufit zobaczyłam, też nie miałam pojęcia!
Usuń